Producenci różnych przedmiotów robią, co w ich mocy, abyśmy stali się jeszcze bardziej leniwi, niż jesteśmy i wydawali jeszcze więcej pieniędzy na rzeczy, których nie potrzebujemy. Wczoraj dostałem e-maila z ofertą zakupu szczoteczki do zębów. Sonicznej. Wow! „Soniczna szczoteczka do zębów” – to brzmi naprawdę super. Jakby używali jej kosmonauci, Transformersi albo jakby została wynaleziona przez obcą cywilizację. I w dodatku można ją obsługiwać z poziomu smartfona. Serio. Szorujecie plomby i gapicie się w ekran telefonu, który podpowiada wam, czy w danej sekundzie powinniście skupić swoją uwagę na dolnej prawej trójce czy może górnej lewej siódemce. Przed popełnieniem błędów chronią was czujniki lokalizacji, nacisku i ścierania. Przypominam w tym miejscu nieśmiało, że nie mówimy o najnowszym myśliwcu szturmowym Lockheeda Martina tylko o przyrządzie do dbania o higienę jamy ustnej. Aha... właśnie doczytałem, że główka szczoteczki wykonuje 62 tys. ruchów sonicznych na minutę. Nie do końca rozumiem, czym są te „ruchy soniczne”, ale od razu wyobraziłem sobie króliki...
ikona lupy />
Honda Civic 4D / Dziennik Gazeta Prawna
ikona lupy />
Magazyn DGP 5.01 / Dziennik Gazeta Prawna
Gdy to czytałem, autentycznie zaczęła boleć mnie szczęka. A gdy doszedłem do ceny, to opadła na ziemię. 1300 zł! Szczoteczka w cenie laptopa. Za trzy czwarte pensji minimalnej i mniej więcej jedną trzecią średniej krajowej. Chciałbym poznać choć jednego człowieka, który zdecydował się ją kupić i zapytać, co go do tego pchnęło. Brak instynktu samozachowawczego? Chęć bycia orżniętym? Potrzeba wrzucania postępów z mycia zębów na Facebooka? A może liczy, że po śmierci jego szczęka zostanie wystawiona w Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku?
Teraz z niecierpliwością czekam na szczotkę do włosów sugerującą, jak należy się czesać, rozpoznającą, kiedy pojawia się łupież i kiedy przydałoby się mycie albo wizyta u fryzjera. Bo przecież gołym okiem nie da się tego rozpoznać. Przydałaby się też gąbka do mycia garów z czujnikiem ruchu i lokalizacji podpowiadająca, jakie ruchy i w którą stronę należy wykonywać, żeby talerz po sadzonym się domył. No i szczotka do zamiatania przypominająca, że z tamtego kąta jeszcze nie uprzątnęliśmy kurzu. Dopóki tego nie zrobimy, powinna po prostu okładać nas po głowie swoją drewnianą – a nie, przepraszam – kevlarową rączką.
Nie da się ukryć, że dzięki postępowi technologicznemu nasze życie w wielu aspektach stało się znacznie prostsze. Problem w tym, że nasza technozachłanność doprowadziła do tego, że procesory i GPS wsadzamy, do czego się da. Nawet jeżeli nie ma to najmniejszego sensu. Niedługo będą nawet w słoikach z ogórkami konserwowymi. A sądząc po cenie masła, to w nim już są. Najbardziej jednak drażni mnie to, że wielu producentów zaczęło przykładać znacznie większą uwagę do technologii kosztem jakości. Ta już zupełnie ich nie interesuje. Doskonale widać to w branży motoryzacyjnej. Na przykład w najnowszej hondzie civic.
Już sam jej wygląd sugeruje, że przyjechała z odległej przyszłości. Zdania na temat jej urody są podzielone. Jedni uważają ją za ciekawą i intrygującą, innym, gdy na nią patrzą, zbiera się na wymioty. Od nikogo jednak nie usłyszałem, że jest po prostu ładna. Jeśli chodzi o mnie, to wersja sedan nawet mi się podoba. Jest inna. Wyróżnia się z tłumu. Jednego możecie być pewni – widząc was w nowym civicu, ludzie na pewno nie uznają was za nudziarzy. Większość pomyśli raczej: „Masz jaja, chłopie, żeby jeździć czymś takim”.
Odwaga przyda się wam również, gdy wsiądziecie do środka. „Tak, dam radę patrzeć codziennie na tę feerię barw ciekłokrystalicznych zegarów! I na grafikę z Nokii 3310”. Naprawdę, gdy zerkniecie na sprzęt multimedialny, który Honda zdecydowała się zainstalować w najnowszym civicu, zaczniecie poważnie zastanawiać się, dlaczego do auta z 2017 r. włożono monitor z 1983. Wygląda okropnie. Jak doklejony. Podobnie jak elektroniczne zegary. Tak, wiem, że to znak rozpoznawczy wszystkich civiców od czasów słynnego „ufo”, ale na litość boską – do ich zaprojektowania w najnowszej wersji trzeba było zatrudnić jakiegoś wykształconego technoartystę, a nie pięciolatka z zezem! Z kolei do wykonania wnętrza trzeba było wziąć Niemców – oni wiedzą, jakich materiałów używać, by było przyjemnie, i czym je ze sobą skręcać, by wszystko trzymało się kupy. Japończycy mają z tym problem. Boczki drzwi w civicu zrobione są z dykty, a konsola środkowa jest tak twarda i w dodatku źle wyprofilowana, że po tygodniu walenia w nią prawym kolanem zacząłem kuleć. Do tego dochodzą irytujące rzeczy, jak to, że bagażnik można otworzyć tylko z wnętrza pojazdu albo z kluczyka. Na samej klapie nie ma żadnego przycisku do tego celu.
Na szczęście sam bagażnik w sedanie imponuje pojemnością (ma prawie 520 l), a wnętrze jest przestronne. Rodziny 2+2 będą więcej niż zadowolone. Uczciwie muszę też przyznać, że fotele są bardzo wygodne, a samochód świetnie wyciszony – podczas jazdy ze stałą autostradową prędkością słychać wyłącznie lekki szum wiatru. Żaden z tych plusów nie zmienia jednak tego, że wnętrze nowego civica kompletnie mi nie odpowiada. Sprawia wrażenie, jakby Japończycy nie mieli pomysłu, jak je zaprojektować, i pieniędzy, żeby je porządnie wykonać. I nawet wiem, czemu tak jest – bo cały swój czas, środki i siły Honda poświęciła na zrobienie zawieszenia, silnika, układu kierowniczego i skrzyni biegów do nowego civica.
Wsiadając do niego i mając w pamięci doświadczenia z jazdy benzynowymi hondami z przeszłości, nie spodziewałem się absolutnie niczego dobrego. Szczerze mówiąc, to byłem przygotowany na żenujące osiągi połączone z odgłosami wiertarki udarowej dobywające się spod maski. Latami zastanawiałem się, kto kupuje te okropne silniki wolnossące, które dają oznaki życia dopiero wtedy, gdy rozkręci się je w okolice 6 tys. obrotów. Ja rozumiem, że były żywotne i bezawaryjne. Ale to tak, jakby dożyć 100 lat w zdrowiu, nie ruszając się z fotela. To po prostu nudne.
Zdaję sobie sprawę, że ludzie, dla których logo z literą „H” jest odpowiednikiem obrazu Matki Boskiej Jasnogórskiej, zasugerują po tym, co zaraz napiszę, że mój dom ulegnie spaleniu, ale... nowy turbodoładowany silnik 1.5 w civicu jest rewelacyjny (tak, dla fanów Hondy to wada). Pod każdym względem. Bardzo elastyczny, bardzo dynamiczny, cichy i ekonomiczny. Przepisowa jazda autostradą daje wynik na poziomie 6 litrów, w mieście można zmieścić się w 8. Świetnie jak na 182 konie i przyspieszenie do setki w około 8 sekund! Tylko czasami, np. podczas dynamicznego ruszania na mokrej nawierzchni, pojawiają się problemy z trakcją na przedniej osi.
Skrzynia biegów też jest bardzo dobra. Ta sześciobiegowa manualna. Bo opcjonalny automat bezstopniowy jest – sam nie wierzę, że to piszę – jeszcze lepszy! To pierwsza tego typu skrzynia, która nie sprawia, że silnik brzmi, jakby ktoś zamontował go bezpośrednio w waszym uchu środkowym. Działa gładko, płynnie i ze względu na charakterystykę silnika (wysoki moment obrotowy od niskich obrotów) sprawdza się z tym motorem lepiej niż manual – po prostu wygodniej i łatwiej się rusza. A dopłata wynosi bardzo rozsądne 5 tys. zł.
Wszystko to w połączeniu z mięsistym zawieszeniem i bezpośrednim układem kierowniczym sprawia, że jazda civikiem daje sporo przyjemności. Siedząc za jego kierownicą, człowiek ma poczucie, że nie prowadzi zwykłego, nudnego kompaktu z dorobionym plecakiem, tylko coś innego, lepszego, szybszego. O ile pod względem wnętrza ten samochód kompletnie mi nie odpowiada, to bardzo, bardzo, bardzo podoba mi się to, jak jeździ. I ma bardzo dobrą cenę. Duży sedan, 182 konie, porządne wyposażenie (automatyczna klimatyzacja, asystenci bezpieczeństwa łącznie z awaryjnym hamowaniem i asystentem pasa ruchu, podgrzewane fotele, światła LED etc.) za 90 tys. zł. To po prostu bardzo dobrze wydane pieniądze. W przeciwieństwie do zaawansowanej sonicznej szczoteczki do zębów, która w rzeczywistości jest do sami wiecie czego.