Już wiem, dlaczego z początkiem maja Krzysztof Kowalczyk zrezygnował z funkcji prezesa spółki ElectroMobility Poland powołanej w celu przygotowania projektu narodowego samochodu elektrycznego.
Dziennik Gazeta Prawna
Po prostu zobaczył prace naszych „stylistów” motoryzacyjnych i postanowił się ulotnić, zanim ujrzą one światło dzienne. Wykazał się instynktem samozachowawczym menedżera wyczuwającego, że intensywność i zasięg nadchodzącego smrodu mogą odcisnąć piętno na całym jego dotychczasowym i przyszłym życiu. Tego instynktu zabrakło następcom Kowalczyka. Dosłownie przed chwilą pokazali światu wszystkie projekty, które zakwalifikowały się do konkursu.
Na oficjalnej stronie ElectroMobility przeczytałem, iż „wysoki poziom merytoryczny projektów spowodował, że jury konkursu będzie miało z czego wybierać”. Zacznijmy od tego, że nie są to projekty. Gdy miałem 1 2 l at, na lekcjach z nudów rysowałem sobie samochody w zeszycie, ale nazywałem to rysunkami, a nie projektami. I nigdy nie wysłałem żadnego na konkurs, choć dzisiaj żałuję – były znacznie lepsze niż większość prac nadesłanych do ElectroMobility.
Cztery lata temu na kartce A4 narysowałem swój wymarzony dom. Ale to też nie był projekt. Ten wykonał za mnie f achowiec i wziął za to słoną kasę. W zamian otrzymałem almanach z rysunkami, które wyglądają jak wiadomość przesłana Ziemianom przez przybyszy z kosmosu. Były tam nie tylko wymiary, lecz także dokładne wyliczenia, ile jakiego materiału potrzeba, co jaką musi mieć wytrzymałość oraz ile energii może zużywać. Tak właśnie wygląda PROJEKT, drogie ElectroMobility. I nikt nie wykonuje go za darmo. Volkswagen płaci za to kilkaset milionów euro. Za jeden model auta.
Skoro już uzgodniliśmy, że zaprezentowane prace to nie projekty, tylko rysunki, a co najwyżej wizualizacje, to możemy przejść do ich oceny. Spośród 66, które zakwalifikowały się do dalszej części konkursu, mniej więcej połowa została wykonana przez przedszkolaków, ewentualnie uczniów podstawówki, którzy ogarniają graficzne programy komputerowe w takim samym stopniu, jak ja Wielki Zderzacz Hadronów. I – żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie powinni się oni wstydzić tego, że wysłali swoje prace. To ElectroMobility powinno się wstydzić tego, że je opublikowało i dopuściło do drugiej fazy konkursu. To tak, jakbyście napisali „Poszłem w óstronne miejsce rzeby odpoczonć” w konkursie ortograficznym, a jego organizator uznałby, że całkiem nieźle wam poszło, i przepuścił was do finału. To po prostu idiotyczne.
W drugiej, tej lepszej pod kątem estetycznym połowie opublikowanych prac większość to auta, które już jeżdżą albo – co gorsza – kiedyś jeździły po drogach. Mamy tu kompilacje BMW i3, miniaturowego Range Rovera, Smarta, Renault Twingo, Fiata 500, Mazdy CX-3, Hondy Civic, Zaporożca, Toyoty C-HR oraz Suzuki Carry z 1981 r.
Owszem, mniej więcej 5 proc. wizualizacji jest przyjemnych dla oka i można odnieść wrażenie, że pracował nad nimi ktoś, kto ma poczucie estetyki na poziomie Karla Lagerfelda, rozumie się z ołówkiem lub komputerową myszą i zna się na obowiązujących trendach w branży motoryzacyjnej. Ale, niestety, nie zna się na samochodach. Gdyby było inaczej, wiedziałby, że nie da się skonstruować auta, które w 80 proc. składa się z szyby.
Na koniec – liczba prac nadesłanych na konkurs najlepiej świadczy o tym, jak poważnie Polacy traktują pomysł zbudowania polskiego auta elektrycznego. 66 „projektów” w 38-milionowym kraju, z czego połowa wykonana przez dzieci, które były święcie przekonane, że pod pojęciem auta elektrycznego kryje się zdalnie sterowany model zabawki. Obawiam się jednak, że ElectroMobility Poland nawet takiego projektu nie byłby w stanie zrealizować.