Nie wygrana piłkarzy z Rumunią, nie nominowanie na członka PZU jakiejś niekompetentnej koleżanki prezydenta, a nawet nie pogaduszki ks. Sowy przy ośmiorniczkach u innego Sowy okazały się najważniejszym wydarzeniem mijającego tygodnia. Sądząc po liczbie komentarzy, wpisów, lajków i udostępnień za absolutnie hitową informację naród uznał rozstanie Roberta Janowskiego z TVP i koniec kultowego „Jaka to melodia?”.
/>
/>
Plotka głosi, że pan Robert nie zgodził się na uwzględnianie w swoim programie pieśni patriotycznych. A szkoda. Chętnie zobaczyłbym, jak weterani wojenni, harcerze i pracownicy BOR rywalizują ze sobą o to, kto po jednej nutce rozpozna „Wojenko, wojenko”, „Białe róże” albo „Idzie żołnierz borem, lasem”. Powiem więcej! Dla podkreślenia faktu, że „Jaka to melodia?” jest polskim programem, przerywnikiem między kolejnymi rundami powinny być występy ludowych zespołów pieśni i tańca, które skakałyby w rytm krakowiaka po drewnianym parkiecie wykonanym z pozostałości po Puszczy Białowieskiej. Jeżeli zaś chodzi o wystrój samego studia to... Tu akurat nie trzeba dużo pracy. Wystarczy wstawić parę kamer do pierwszej lepszej cepelii, a widzów ubrać w jednakowe koszulki z napisem „Pamiętamy” i posadzić ich na belach siana. Zaś sami zawodnicy – żeby wyróżnić się z tego tłumu – powinni mieć wypisane na piersi „Śmierć wrogom ojczyzny”. Dobrze by też było, aby byli łysi, co z kolei pozwalałoby ich odróżnić od Janowskiego.
Nie mogę doczekać się kolejnych pomysłów TVP na podniesienie oglądalności. „Sprawa dla reportera” aż się prosi o przemianowanie na „Sprawa dla ONR”, zaś zamiast „Klanu” moglibyśmy przecież mieć „Kler”. Nawet nie trzeba będzie wymieniać aktorów – Agnieszka Kotulanka w roli abpa Sławoja Leszka Głódzia wypadnie bardzo wiarygodnie.
„Okrasa łamie przepisy” też jest passé, w dodatku umoczony we wspieranie nazi-dyskontów, więc powinno się go wymienić na „Kuchnię siostry Anastazji”. Bo prawdziwa Polka ma lepić pierogi i szatkować kapuchę na bigos, a nie przygotowywać jakieś lewackie steki z tuńczyka po francusku z purée z gruszki. Bezpieczny nie jest już nawet „Ojciec Mateusz”, bo przecież – jak wszyscy wiemy – znacznie lepiej brzmi „Ojciec Tadeusz”. A „Komisarz Alex”? Co to jest w ogóle za imię? I czemu gra tu owczarek niemiecki? Koniec z tym! Od teraz będzie to „Komisarz Jarek”. I będzie kotem. Polskim kotem.
Ponieważ kompletnie nie przychodzi mi do głowy sposób, w jaki mógłbym te patriotyczno-polityczno-telewizyjne wywody z samochodem, to pozwólcie, że od razu przejdę do forda kugi, którym jeździłem w tym tygodniu.
Zupełnie mi się to auto nie podoba. Wygląda topornie jak taczka wyładowana gruzem, a tylne lampy projektował chyba ślepiec. We wnętrzu jest jeszcze gorzej. O desce rozdzielczej możecie powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest elegancka czy ładna. Jakość materiałów też nie wzbudziła we mnie entuzjazmu – dużo tu taniego plastiku, który w poprzednim życiu pełnił funkcję jednorazowych talerzyków do grilla. Bogu dzięki przynajmniej porządnie je ze sobą poskręcano, przez co nic nie trzeszczy, nawet na drogach, które wyglądają jak po bombardowaniu.
Bardzo, ale to naprawdę bardzo, nie podoba mi się ten samochód. Wsiadałem do niego, modląc się, żeby nikt mnie w nim nie zobaczył, a gdy już ruszyłem... Cóż, zacząłem mieć to wszystko w głębokim poważaniu. Bo sposób, w jaki jeździ Kuga, jest nieporównywalny z żadnym innym autem w tym segmencie. Zwarta, sprytna, z szalenie precyzyjnym, ale ani trochę nerwowym układem kierowniczym, a do tego rewelacyjne, solidne zawieszenie. Szczerze? Dawniej porównałbym to, jak jeździ ten ford, do BMW. Ale obecnie byłoby to niesprawiedliwe, bo prowadzi się lepiej niż większość BMW. Siedziałem za stawiającą przyjemny opór kierownicą i po prostu cieszyłem się każdym kilometrem, przy każdej prędkości, na każdej drodze. Dodajcie do tego mocnego, 180-konnego i bardzo oszczędnego diesla (na autostradzie mieściłem się w 7 l) oraz porządny automat, a w efekcie otrzymacie najlepiej jeżdżące auto w segmencie kompaktowych SUV-ów.
Wygląda to tak, jakby zawieszenie, układ kierowniczy i cały napęd tego samochodu zaprojektowali najlepsi inżynierowie na świecie, którzy poświęcili mnóstwo czasu, pracy i pieniędzy, by stworzyć coś wyjątkowego. Wówczas księgowi Forda dyplomatycznie zwrócili im uwagę, że na zrobienie karoserii i wnętrza zostało już niewiele środków. Postanowiono zatem, że tą częścią auta zajmą się pięciolatkowie z przedszkola obok. Tak powstała Kuga – bez dwóch zdań najlepiej jeżdżący SUV w swojej klasie. Żeby go kupić, musicie naprawdę kochać prowadzić i jednocześnie mieć poczucie estetyki godne szefów TVP.