Ruchy miejskie, potencjalna alternatywa dla partii politycznych, są dzisiaj na rozstaju dróg. Albo pójdą własną drogą, albo pod rękę z partiami. Obydwa rozwiązania są dla nich wyrokiem.
Z różnym natężeniem działają od wielu lat. Doczekały się już nawet w miarę oficjalnej definicji: ruchy miejskie to organizacje tworzące „miejską demokrację”. Jej celem jest partycypacja społeczna w życiu miast oraz prawo do decydowania o działaniach podejmowanych przez lokalne władze. „Demokracja miejska jest długoterminowym procesem torowania drogi do możliwości równego współdecydowania o mieście i jego mieszkańcach” – podaje Wikipedia. Tyle teorii, w dodatku dość enigmatycznej.
Praktyka: chociaż ruchy miejskie są obecne w polskiej rzeczywistości, to tak naprawdę od nowa stworzyły je ostatnie wybory samorządowe, a dokładnie potrzeba wywarcia wpływu na lokalne władze, które zwykle, nawet w gminach, mają jakiś rys polityczności, a do tego są zasiedziałe, niemrawe, lekko zaspane. Cztery miesiące wcześniej – w lipcu 2014 r. aktywiści miejscy z Poznania, Torunia, Gdańska, Płocka, Krakowa i Warszawy, czyli ludzie mający ambicje odbić metropolie spod władzy polityków, podpisali manifest proklamujący Porozumienie Ruchów Miejskich. Napisali w nim: „Jesteśmy mieszkańcami polskich miast. Nie jesteśmy partią, przybudówką partyjną ani grupą biznesowych interesów. Nasz jedyny interes to interes publiczny. Dotąd często głosowaliście na mniejsze zło, ale teraz możecie wybrać ludzi takich jak Wy, których obchodzi wspólne dobro, ponad podziałami partyjnymi, ponad lokalnymi układami. Tak jak Wy chcemy przyjaznego miasta, harmonijnego rozwoju zgodnego z potrzebami mieszkańców. Mówimy «dość» oderwanym od rzeczywistości zawodowym politykom” – grozili.
Efekty przyszły dość szybko, chociaż były raczej mniejsze od spodziewanych. W Gorzowie Wielkopolskim samorządowe wybory prezydenckie wygrał już w pierwszej turze wójt Deszczna Jacek Wójcicki. Zdobył ponad 60 proc. głosów. Urzędujący Tadeusz Jędrzejczak z SLD otrzymał niespełna 18 proc. poparcia. Bezpartyjny Wójcicki kandydował z Komitetu Wyborczego Wyborców Porozumienie Ruchów Miejskich „Ludzie dla Miasta” i został pierwszym w Polsce prezydentem wywodzącym się z ruchów miejskich. Jego komitet zdobył także siedem mandatów w gorzowskiej radzie miasta (drugi wyniki po PO na 25 miejsc). – Gorzów stanie się wreszcie społeczny – zapewniał w glorii zwycięstwa prezydent Wójcicki. – Dobrze, że ruchy miejskie zdobywają władzę. Bo miasta nie są partyjne, są po prostu nasze – uważa.
Jak podał Portal Samorządowy, nie był to jedyny sukces apolitycznych aktywistów. Warszawskie Miasto jest Nasze w wyborach do rad dzielnic w stolicy zdobyło pięć mandatów w Śródmieściu, dwa na Żoliborzu oraz jeden na Pradze-Północ. W Raciborzu stowarzyszenie Nasze Miasto zdobyło siedem mandatów, w Toruniu Czas Mieszkańców wprowadził do rady miasta czterech radnych, podobnie Stowarzyszenie Razem dla Opola, a świdnickie Forum Rozwoju ma dwóch radnych. Według przedstawicieli ruchów miejskich stały się one obok PO i PiS trzecią siłą w samorządach. W niektórych miastach, jak Kraków, Gdańsk czy Gliwice, ich wyniki były takie same, a nawet lepsze niż uzyskane przez SLD czy Twój Ruch.
To dopiero początek
Krzysztof Drynda, jeden z liderów Razem dla Opola, radny miasta i aktywista miejski, zauważa, że ruchy znalazły się dzisiaj na lekkim zakręcie, bo kuszone przez partie polityczne w niektórych samorządach za daleko poszły im na rękę. Część radnych, którzy zdobyli mandaty, startując pod szyldami grup niezależnych od polityki, została skuszona stanowiskami w miejskich spółkach albo innymi apanażami, np. obietnicami startu w kolejnych wyborach z dobrych miejsc na listach partii. Oni najbardziej skompromitowali ideę miejskiej niezależności, ale ich postawa cieniem rzuciła się na resztę aktywistów.
Mimo to Drynda jest raczej optymistą. – Jeżeli ruchy miejskie nie zatracą swojej idei, a więc walki o realizację postulatów programowych w interesie mieszkańców konkretnych miejsc, to jestem spokojny o ich niezależność – przekonuje. – Powstawanie ruchów jest procesem, którego kulminacja jeszcze przed nami. A więc i rola tych organizacji będzie realnie coraz większa.
Radny podaje przykład swojego miasta. W Opolu ruch miejski został zawiązany tu przed wyborami samorządowymi 2006 r. wokół idei utworzenia w mieście rad dzielnic (wcześniej działała tu jedynie ogólna rada miasta). Aktywistom nie udało się przekroczyć progu wyborczego, ale kropla drążyła skałę. Dzięki uporowi niezależnych działaczy pierwsze rady dzielnic powstały w kadencji 2006–2010. Także dzięki temu w wyborach w 2010 r. Razem dla Opola zdobyło ponad 15 proc. głosów, wprowadzając do rady miasta trzech radnych. – To była kadencja, w której zdecydowaliśmy się na koalicję z Platformą Obywatelską, wbrew powszechnej opinii, że zostaniemy wchłonięci przez dużego koalicjanta, któremu do samodzielnego rządzenia brakowało wtedy tylko jednego radnego. Razem dla Opola zachowało jednak nie tylko pełną niezależność, ale też zrealizowało wiele postulatów programowych, jak nowe rady dzielnic, budżet obywatelski czy karta Opolska Rodzina uprawniające dzieci do korzystania z miejskich obiektów sportowych za symboliczną złotówkę – przekonuje Krzysztof Drynda.
I dodaje: w 2014 r. nie tylko udowodniliśmy, że ruch miejski może odpowiedzialnie współrządzić miastem, lecz także odnosić sukcesy w wyborach, bo ponad 16 roc. głosów i wprowadzenie 4 radnych tak należy nazywać, a dodatkowo nasz lider Marcin Ociepa znalazł się w drugiej turze wyborów prezydenckich, pokonując m.in. koalicjanta z Platformy. W Opolu prezydentem został Arkadiusz Wiśniewski startujący z własnego komitetu, a mieszkańcy miasta w sumie oddali ponad 70 proc. głosów w pierwszej turze na dwóch kandydatów niezależnych. Dzisiaj podstawą funkcjonowania rady miasta są dwa niezależne kluby radnych – Razem dla Opola i klub prezydenta.
Miejski folklor
W Opolu rzeczywiście się udało. Formalne znaczenie ruchu miejskiego w ostatnich latach wzrosło, a sam ruch mimo współpracy z politykami pozostał niezależny, współdecydując o najważniejszych kierunkach rozwoju samorządu. Ale nie zmienia to faktu, że eksperci są coraz bardziej sceptyczni w stosunku do podobnych inicjatyw. Agata Dąmbska z Forum Od-Nowa uważa wprawdzie, że ruchy są ważne i na pewno nie tymczasowe, ale przedwczesne byłoby dzisiaj definitywne twierdzenie, że ta forma publicznej aktywności na stałe spodoba się mieszkańcom. Nawet tym, którzy na aktywistów zdecydowali się głosować. – Aktywność społeczna to jedno, ale twarda formalna rzeczywistość prawna to co innego. Wybrani do zarządów jednostek samorządowych będą musieli opierać się na tym drugim kryterium, by nie narazić się na konsekwencje. Samorządy to nie kluby dyskusyjne. Tu trzeba zajmować się oświatą, służbą zdrowia, pomocą społeczną, realnie rozwiązywać konkretne ludzkie problemy. Do tego trzeba kompetencji, doświadczenia i wyobraźni. Dlatego nie przeceniałabym znaczenia tych ruchów – ocenia specjalistka.
Adam Puchejda z Kultury Liberalnej jest jeszcze bardziej sceptyczny. Uważa, że spośród jedenastu organizacji zrzeszonych w Porozumieniu Ruchów Miejskich w ostatnich wyborach samorządowych w praktyce wszystkie poniosły klęskę. Społecznicy nie wytrzymali starcia z politykami, bo nawet jeśli niektóre komitety wprowadziły do rad swoich ludzi, wybrani, w większości wypadków, nie byli w stanie wejść w żadne koalicje. – W najlepszym razie tacy radni zyskali możliwość proponowania własnych rozwiązań. Tyle że to żadna nowość, bo robili to, już nie będąc radnymi, ale działając na rzecz lokalnych społeczności poprzez swoje organizacje – tłumaczy Puchejda. – Sądzę jednak, że częściej będą traktowani jak folklor i stracą jakiekolwiek znaczenie.
– Czujemy się przyszłością samorządności w Warszawie. Ostatnie wybory były ogromnym sukcesem ruchów oddolnych i dzielnicowych. Zdobyliśmy grubo ponad 40 tys. głosów. To potwierdzenie, że jesteśmy obecnie trzecią siłą w Warszawie – ripostuje Jan Śpiewak, lider stowarzyszenia Miasto Jest Nasze, prężnej grupy aktywistów, którzy mieli ambicję „namieszać” w stolicy. Problem jednak pojawił się zaraz po wyborach. Grupa osób wybranych do rady dzielnicy Śródmieście w Warszawie zdecydowała się opuścić szeregi MJN i zasilić Platformę Obywatelską, tradycyjnego zwycięzcę wyborów samorządowych w Warszawie od lat.
Apolityczna demagogia
W ocenie politologa Błażeja Lenkowskiego z Fundacji Industrial ruchy miejskie – zarówno w Polsce, jak i w wielu miejscach na świecie – miały szansę stać się zjawiskiem niezwykle ciekawym. Głównie dlatego, że w okresie sporej niechęci do polityki w krajach demokratycznych, braku angażowania się w życie partii politycznych, lekceważenia przez młodych spraw publicznych mogłyby odnieść spektakularny sukces wyborczy, proponując ludziom „apolitykę”. Ale tak się nie stało. Jedną z przyczyn może być choćby to, że choć postawiono diagnozę, zabrakło wypisania recepty na lekarstwo. Analizując programy ruchów, trudno odnaleźć racjonalną diagnozę ekonomiczną, próbę sprecyzowania polityki gospodarczej i finansowej miast, w których działają. – Formułują różnorodne postulaty. Domagają się aktywności miast w różnych dziedzinach. W zasadzie jednak pomijają kluczowe pytania o źródła finansowania tych rozwiązań i o to, w jaki sposób pobudzać rozwój gospodarczy ośrodków miejskich. I to jest jedna z ich głównych słabości – ocenia Błażej Lenkowski.
Ale niejedyna. Według doktora Rafała Chwedoruka z Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego największym problemem ruchów miejskich po ostatnich wyborach jest to, że większość z nich nie doczeka do elekcji 2018 r. Niezależność polityczna jest bowiem hasłem nośnym i mogącym przełożyć się na poparcie wyborców, ale w praktyce już po wyborach jej dotrzymanie jest zadaniem bardzo karkołomnym. Właściwie niewykonalnym, co pokazuje bardzo wyraźnie przykład radnych z warszawskiego Śródmieścia. – I w dużej, i w małej polityce, w tej drugiej może nawet częściej, do funkcjonowania konieczne jest zawieranie kompromisów, często skomplikowanych – ocenia dr Chwedoruk. – Czyli porozumiewanie się z partiami politycznymi, które mimo wszystko są i jeszcze długo będą głównym napędem i siłą sprawczą działań polskich samorządów. Kompromisy oznaczają zwykle w praktyce tyle, że słabszy staje się jeszcze słabszy, a silny rośnie w siłę. A rezygnacja z wielu postulatów przedwyborczych ruchów miejskich już po wyborach oznacza, że docelowo stracą autorytet i uznanie wśród osób, które im zaufały, przestaną się liczyć i definitywnie znikną – dodaje ekspert.
Byłoby zapewne inaczej, gdyby aktywistom nie brakowało systemu spoiw światopoglądowych (które przynajmniej teoretycznie powinny występować w partiach – ich emanacją zwykle staje się program działań) i realnego długofalowego celu (nie może być nim ogólny postulat uczynienia miast przyjaznymi dla mieszkańców, bo to w praktyce nic nie znaczy). Na pewno nie może nim być wygrana w wyborach, nawet jeśli będą to wybory kolejne. To za mało, szczególnie dla wyborcy zrażonego postępowaniem polityków zaprogramowanym przede wszystkim na uzyskiwanie jak największej liczby krzyżyków przy swoim nazwisku raz na cztery lata. – Nie ma wątpliwości, że dzisiaj obecność ruchów miejskich w polityce sprowadza się do udawania. Ich liderzy wykorzystali demagogię antypartyjną i na tym wózku wjechali do rad gmin, ale choć był to ruch skuteczny, to pozbawiony treści. Bo jeśli zajrzelibyśmy do środka tych inicjatyw, znajdziemy wielki miszmasz i zupełną niespójność poglądów. Dlatego najambitniejsi członkowie ruchów trafią wkrótce do partii politycznych, a o najsłabszych zapomnimy – przewiduje politolog.
Mieszkaniec, czyli kto
Aktywiści z ruchów miejskich przekonują, że ich siłą jest bycie niepartyjnymi. Tylko dzięki temu – w ich przekonaniu – są w stanie walczyć o nową jakość życia publicznego w Polsce. Ta nowa jakość ma polegać na realizacji kluczowego priorytetu tych organizacji: byciu blisko mieszkańców. Ale i tu od razu pojawia się kontrowersja: mieszkańców? Ale których konkretnie?
Organizacje są aktywne głównie w dużych miastach, gdzie struktura społeczna jest dość zróżnicowana. W części dzielnic, choć w polskich warunkach trzeba raczej mówić o osiedlach, mieszkają ludzie o wysokich dochodach, w innych średniozamożni inteligenci, w jeszcze innych postrobotnicy lub ich dzieci – siłą rzeczy grupa zwykle najsłabiej wykształcona i osiągająca najniższe dochody. Dodatkowo miasta są dzisiaj poprzeszywane napływem pogardzanych „słoików”, których w ogóle trudno jednoznacznie zdefiniować. Czyje potrzeby zatem aktywiści chcą reprezentować, twierdząc, że ich cel to bycie blisko mieszkańców? Czy chodzi im o tych pierwszych, drugich, trzecich czy czwartych? Może o pierwszych i czwartych albo o drugich, a czasem trzecich? Albo latem drugich, a zimą trzecich? Najłatwiej odpowiedzieć, że wszyscy mieszkańcy miast mają pewną wspólną płaszczyznę potrzeb, którą aktywiści chcą zaspokajać. Na przykład dostęp do edukacji, służby zdrowia, poprawę poczucia bezpieczeństwa, większą liczbę kilometrów ścieżek rowerowych, dbałość o estetykę miasta, rozwój komunikacji i czyste powietrze. Banał? I to jaki – aż ciśnie się na usta, by dodać wzorem co drugiej kandydatki na miss: życzymy sobie także pokoju na świecie.
Błażej Lenkowski w „Lupie” (pismo Instytutu Obywatelskiego) odsłania z kolei banał największy. Mowa o słynnym sloganie „prawo do miasta”. Czym to prawo jest? Według autora niczym poza „pojęciowym nieporozumieniem”. Lenkowski pisze mniej więcej tak: „W Polsce wprowadzona w 1989 r. demokracja, a następnie reforma samorządowa, zapewniły wszystkim obywatelom możliwość głosowania i kandydowania w transparentnych wyborach powszechnych. Prawo do miasta jest więc zapewnione. Dylemat brzmi: czy potrafimy z niego korzystać? Czy raczej pozostajemy niezaangażowani, zamknięci w swoich rodzinnych czy prywatnych kręgach. Tak długo, jak ruchy miejskie działają na rzecz wyrwania mieszkańców z letargu i zaangażowania w sprawy publiczne, jest to działalność potrzebna. Pytanie tylko, czy rzeczywiście wyrywają”.
Na stronie RuchyMiejskie.pl wciąż można znaleźć opublikowaną 10 listopada 2014 r. – tuż przez ostatnimi wyborami – listę znanych osób udzielających wsparcia niezależnym inicjatywom. „Popieram Porozumienie Ruchów Miejskich, gdyż bliska jest mi wizja polityki tworzonej oddolnie przez ludzi, którzy żyją problemami swojego miasta” – mówi Bogna Świątkowska, szefowa fundacji Bęc Zmiana. „Po swojej dzielnicy widzę, że kiedy miejscowi biorą sprawy w swoje ręce, to wychodzi to najlepiej” – dodaje dziennikarz Max Cegielski. Socjolog prof. Paweł Śpiewak z kolei popiera start ruchów miejskich w wyborach, „bo są żwawe, kompetentne i odważne. Miastom potrzeba młodych bezpartyjnych liderów, którzy rozumieją je, oddychają nimi i mają dobry program zmian”.
Jakie to piękne. Tylko dlaczego nigdzie tych zmian nie widać? Może chodzi o to, co celnie określił brytyjski fizyk i noblista z 1951 r. John Douglas Cockcroft: próba zmiany nic nie zmienia. Brzmi jakoś znajomo.