Ze wstępnych wyników ankiety Związku Nauczycielstwa Polskiego wynika, że osoby zatrudnione w oświacie opowiadają się za wszczynaniem sporów zbiorowych, a to jest pierwszy krok do strajku. Działania, które miałyby zmusić rządzących do przyznania podwyżek, planują również urzędnicy.

Do nauczycieli trafiły dwa pytania: czy opowiadają się za sporem zbiorowym, czy inną formą protestu, np. strajkiem. Jednak każdy rozpoczęty spór zbiorowy, po przejściu poszczególnych etapów, może zakończyć się protestem. – Decyzją o rozpoczęciu od nowego roku szkolnego sporów zbiorowych w poszczególnych szkołach i przedszkolach chcemy przede wszystkim zmusić ministra Przemysława Czarnka do powrotu do rozmów. Nie są prawdą jego twierdzenia, że to związki zerwały dialog z resortem. Ostatnio spotkaliśmy się 7 grudnia zeszłego roku i zapewniano nas, że kolejne rozmowy odbędą jeszcze przed końcem roku – mówi Krzysztof Baszczyński, wiceprezes ZNP. – Również większość członków naszego związku opowiada się za sporem zbiorowym. Niewykluczone, że powtórzy się sytuacja sprzed trzech lat – dodaje Sławomir Wittkowicz, przewodniczący WZZ „Forum-Oświata”, nawiązując do strajku generalnego z 2019 r.
Nauczyciele rozważają też korzystanie od września ze zwolnień lekarskich. A taka forma protestu również może skutecznie sparaliżować funkcjonowanie placówek oświatowych.
Nie tylko pracownicy szkół rozważają protesty. Również związkowcy z innych instytucji rządowych od przyszłego tygodnia planują rozpocząć bój o podwyżki. Wszystko zależy od tego, jaką decyzję podejmie rząd, który do środy ma czas na określenie makroekonomicznych wskaźników, które znajdą się w ustawie budżetowej na 2023 r. Tam będzie też określony średnioroczny wskaźnik wzrostu wynagrodzeń w państwowej sferze budżetowej. Jeśli wyniesie 100 proc., to będzie to oznaczało brak powszechnych podwyżek, tak jak w tym roku, wówczas co najwyższej w poszczególnych urzędach mogą wzrosnąć fundusze wynagrodzeń.
– Pod koniec czerwca wszystkie organizacje związkowe, m.in. z urzędów wojewódzkich, mają się spotkać w Gdańsku i zdecydować o dalszych działaniach, które miałyby zmusić rządzących do podniesienia płac – mówi Robert Barabasz, przewodniczący NSZZ „Solidarność” w Łódzkim Urzędzie Wojewódzkim.
Związkowcy, którzy uczestniczą w Radzie Dialogu Społecznego, jednogłośnie domagają się podwyższenia wynagrodzeń w całej budżetówce o 20 proc. Na razie jednak – zgodnie z zapowiedziami Przemysława Czarnka – na takie podwyżki, i to już po wakacjach, będą mogli liczyć jedynie wchodzący do zawodu nauczyciele, wybierający pracę w samorządowych szkołach i przedszkolach. W tym celu została przygotowana nowelizacja Karty nauczyciela, która w ubiegłym tygodniu została przyjęta przez Stały Komitet Rady Ministrów i czeka na decyzję rządu.
RDS ma również wkrótce omawiać zaproponowany przez związki zawodowe projekt nowelizacji ustawy z 23 maja 1991 r. o rozwiązywaniu sporów zbiorowych (t.j. Dz.U. z 2020 r. poz. 123), który zakłada zmianę definicji pracodawcy. W efekcie związkowcy mogliby wejść w spór np. z ministrem, a nie z dyrektorami placówek, w których pracują, a którzy formalnie nie mają wpływu m.in. na wzrost wynagrodzeń. Autorzy tej propozycji przekonują, że obowiązujące przepisy uniemożliwiają realne prowadzenie sporów zbiorowych w sytuacji, gdy to nie faktyczny pracodawca jest uprawniony do podejmowania wiążących decyzji, lecz podmiot administracji rządowej lub samorządowej. Zaproponowane zmiany wprowadziłby zasadę równości stron sporu zbiorowego.
– Aby spór był realnie prowadzony, musi być z ministrem edukacji, który decyduje o minimalnych stawkach wynagrodzeń, nie z dyrektorem, który nie ma takich narzędzi, a często sam jest nauczycielem i paradoksalnie popiera nasze żądania i się z nimi identyfikuje – podkreśla Sławomir Wittkowicz. ©℗