Kraje, które znowu zaczną inwestować w infrastrukturę, będą gotowe na kolejne katastrofy. Te, które tego zaniechają, stracą znaczenie - mówi Krzysztof Nawratek, architekt, urbanista, doktor nauk technicznych, wykładowca architektury na Uniwersytecie w Sheffield.
DGP
W PRL wiele szkół budowano tak, aby w razie kolejnej wojny można je było szybko przekształcić w szpitale. Czy wkrótce nowe budynki będą projektowane podobnie?
Przez ostatnie 70 lat myślenie o przyszłości paradoksalnie było prawie nieobecne w planowaniu i architekturze miast. Powojenny modernizm skupiał się na ekstrapolacji tego, co jest tu i teraz – np. skoro dziś po ulicach jeździ 1 tys. samochodów, to zakładamy, że za 10 lat będzie ich 10 tys.; jeśli dziś mamy 1 mln mieszkańców, to za 20 lat populacja zwiększy się o 500 tys. I tak w zależności od trendów projektowano przestrzeń miejską. Mniej więcej od lat 80. XX w. zaczęła się postmodernistyczna reakcja, która odrzuciła wiarę w postęp i przejawiała niechęć do planowania miast jako całości. Jednocześnie koncentrowała się na tym, jak utrzymać i zarządzać zasobami, które mamy. O ile modernistyczne planowanie można podsumować jako „tak samo, tylko bardziej”, o tyle postmodernizm oznaczał „tak samo jak dawniej”. Z kolei w ostatnich latach planowanie, podporządkowane ekonomicznej doktrynie austerity, to było „tak samo, ale mniej”. A sytuacja pokazała, że przyszłość istnieje, tylko nie wiemy jaka. Powoli pojawiają się głosy, że w planowaniu miast trzeba się z tym nieznanym zmierzyć.
Z jakimi założeniami?
COVID-19 pokazał, że ochrona życia jest ważniejsza niż zarabianie pieniędzy. Wydaje mi się, że w ekonomii powróci zrozumienie, iż nie wszystko musi przynosić bezpośredni, krótkoterminowy zysk. A w urbanistyce i architekturze znowu pojawi się świadomość, że potrzebujemy planowania z marginesem bezpieczeństwa. Odnosi się to zwłaszcza do infrastruktury – np. w Wielkiej Brytanii, mocno neoliberalnym kraju, w którym wszystko jest obliczone na zysk, w infrastrukturę nie inwestowano od lat. Kolej jest tu wciąż w większości spalinowa, a nie elektryczna. Na przykład Plymouth, miasto w południowo-zachodniej Anglii, jest połączone z resztą kraju jedną nitką kolejową, którą zbudowano w 1906 r.
Wielkie projekty cywilizacyjne jeszcze powrócą?
Brytyjski rząd, choć prawicowy, jeszcze przed pandemią zaczął mówić o potrzebie większych inwestycji w infrastrukturę. Teraz ta dyskusja się nasila. Chodzi przede wszystkim o projekt kolei wielkich prędkości, który zyskał już akceptację gabinetu Borisa Johnsona. Inwestycja ta ma połączyć biedniejszą północ ze środkową i południową częścią kraju. Wciąż jednak wywołuje ona wiele kontrowersji, w tym m.in. przeciwników państwowego interwencjonizmu. Można się też spodziewać powrotu państwa do budownictwa mieszkaniowego oraz zwiększenia zainteresowania rozwojem infrastruktury społecznej i zdrowotnej. Wielka Brytania ma dziś jeden z najniższych w Europie współczynników łóżek szpitalnych – 2,5 na 1 tys. mieszkańców. Dla Korei Południowej wskaźnik ten wynosi 12,3, a dla Niemiec – 8. Mam nadzieję na powrót idei państwa opiekuńczego. Kraje, które znowu zaczną inwestować w infrastrukturę, będą gotowe na kolejne katastrofy. Te, które tego zaniechają, stracą znaczenie w świecie.
W powojennej architekturze modernistycznej względy sanitarne zajmowały ważne miejsce. Były choćby szklane okienka, za którymi siedzieli farmaceuci w aptekach czy urzędnicy na pocztach. Czy takich fizycznych barier będzie teraz przybywać?
W wielu miejscach już je widzimy. Na przykład w supermarketach pojawiły się osłony dla kasjerów. Można się spodziewać, że nieufność wobec obcych osób, z którymi wchodzimy w bliski kontakt, będzie się pogłębiać. Strach przed infekcją będzie też powodował, że ludzie zaczną łaknąć coraz większego dystansu od innych, a więc nacisk na zwiększanie wielkości pomieszczeń będzie wzrastał. Nie jestem pewien, czy np. model sali wykładowej napakowanej setką studentów się utrzyma – zakładając oczywiście, że wrócimy do tradycyjnych wykładów. Myślę, że pojawi się również tendencja do poszerzania chodników. W niektórych miastach europejskich, jak Kopenhaga czy Wiedeń, już się zresztą dyskutuje o takiej konieczności, zwłaszcza że w czasie lockdownu ruch samochodowy jest mniejszy i ludzie więcej wchodzą na ulice. Ostatnio czytałem też o wzroście zainteresowania miejską uprawą roślin jadalnych w Singapurze, gdzie zdecydowana większość żywności pochodzi z importu. Na początku kwietnia podjęto tam decyzję, aby na ten cel zaadaptować dachy niektórych parkingów. Urban farming od dawna funkcjonował jako pewna ciekawostka, chyba każdy student architektury z ostatnich 10–15 lat na jakimś etapie projektował takie systemy. Być może teraz ta idea znajdzie większy oddźwięk.
Czy internet rzeczy, którego nadejście obwieszcza się od kilku lat, opanuje w końcu nasze domy, miejsca pracy, miasta? Technologie rozpoznawania twarzy przy wjeździe na parking, przywoływanie windy przez aplikację, bezdotykowo otwierane drzwi i okna – tak będzie wyglądało nasze życie?
Wydaje mi się, że czeka nas internet rzeczy połączony z silną ingerencją w prywatność. Dla Europejczyków może być niepokojące, że z pandemią najlepiej radzą sobie te kraje, które poddały swoich obywateli najściślejszej kontroli – Korea Południowa, Tajwan, Singapur, do pewnego stopnia Chiny. Gdy państwa Starego Kontynentu zamknęły swoje społeczeństwa i gospodarki, w krajach azjatyckich wprowadzono szeroko zakrojone testowanie w połączeniu ze śledzeniem ścieżek, którymi podążali zainfekowani ludzie. Interwencja w prywatność była olbrzymia. Europa wojuje z wirusem młotem, Azja robi to o wiele subtelniej. W Singapurze zbiera się informacje o zakażonych i ludziach, którzy byli z nimi w kontakcie. Te informacje – mimo zapewnień ministerstwa, że nazwiska nie są zbierane przez system – dość łatwo mogą prowadzić do identyfikacji konkretnych osób.
Dla nas byłoby to niedopuszczalne.
Wydaje mi się, że kraje azjatyckie mają tę przewagę w walce z korona wirusem, że akceptacja dla inwigilacji jest u nich wyższa niż w Europie. Rozmawiam z moimi chińskimi studentami, widać w nich ogromną dumę z tego, jak ich zdaniem ich kraj pokonał COVID-19. Nawet w tych, którzy wcześniej byli lekko krytyczni wobec władzy. Dzisiaj wszyscy są przekonani, że ich państwo zadziałało najlepiej, szczególnie w porównaniu ze spóźnioną i nieudolną reakcją brytyjskiego rządu. Moja studentka z Singapuru mówi z kolei, że jej rodzice wpadli w takie nacjonalistyczne uniesienie, że trudno jej z nimi rozmawiać. Powtarzają, że tylko ścisła kontrola i autorytarne rządy – jak w Singapurze – są rozwiązaniem dla świata. W Wielkiej Brytanii pierwszą reakcją rządu na pandemię było ogłoszenie, że pół miliona obywateli umrze, by reszta się uodporniła. W Chinach, które przecież nie słyną jako państwo szczególnie przyjazne dla swoich obywateli, taka narracja została przyjęta z niedowierzaniem i uznana za barbarzyńską. Myślę, że najwyższy czas, by Europa schowała do kieszeni swoje przekonanie o moralnej i społecznej wyższości.
A jak zmieni się nasze miejsce pracy? To koniec open space’ów?
Na pewno, co mnie bardzo cieszy, bo zawsze uważałem je za rozwiązanie głupie i szkodliwe.
I co w zamian?
Według mnie wyłonią się dwie tendencje. Jedna to próba „rozrzedzania” ludzi tam, gdzie się tylko da. Druga – dążenie do outsourcingowania pracy do domu. Na pierwszy rzut oka wygląda to zresztą nieźle: zmniejszy się nacisk, aby przychodzić codziennie do firmy, a zamiast tego będziemy jak najwięcej załatwiać online. Niewątpliwie z punktu widzenia biznesowego będzie to atrakcyjne rozwiązanie, bo umożliwi ograniczenie eksploatacji biur i lokali. Takie przenoszenie odpowiedzialności na pracownika już się świetnie sprawdziło – jak w przypadku Ubera. Mówię to oczywiście z goryczą. Obawiam się jednak, że wzrost znaczenia pracy z domu przyczyni się do pogłębienia nierówności, bo nie wszyscy mają przestrzeń i sytuację rodzinną, by normalnie wykonywać zawodowe obowiązki. To samo zresztą dotyczy nauki, co również wychodzi z moich rozmów ze studentami. Część jest zachwycona, że może studiować zdalnie, bo mieszkają w domu z ogrodem, mają własny pokój, wysoki komfort życia i nauki. Ale dla tych, którzy są z rodzin wielodzietnych czy po prostu biedniejszych, tłoczą się małych mieszkaniach, nauka w domu staje się koszmarem. Jednocześnie być może w dłuższym czasie ta sytuacja wyeliminuje kolejną rzecz, której nienawidzę, czyli mikroapartamenty. Mam nadzieję, że ta nieludzka koncepcja zostanie ostatecznie pogrzebana.
Czy strach przed zakażeniem nie spowoduje fali przeprowadzek z zatłoczonych centrów na przedmieścia i w efekcie dalszego rozlewania się miast?
Przekonanie, że duża gęstość zabudowy jest zła i niebezpieczna, jest błędne. Pokazuje to przykład Hongkongu, jednego z najbardziej zaludnionych miast świata, w którym zarówno liczba zakażeń, jak i ofiar śmiertelnych jest – przynajmniej na razie – stosunkowo niska. Związek gęstości zabudowy ze zdrowiem publicznym jest zbyt skomplikowany, aby wyciągać proste, jednoznaczne wnioski. Inne czynniki odgrywają co najmniej taką samą, jeśli nie większą rolę. W ostatnich latach urbaniści podkreślali potrzebę tworzenia miast kompaktowych – zagęszczania tkanki miejskiej, koncentracji zabudowy, powrotu mieszkańców do centrów. Ma to przeciwdziałać rozlewaniu się struktury przestrzennej. Miasta kompaktowe są tańsze i bardziej ekologiczne, bo infrastruktura techniczna, transport, dostęp do mediów są już na miejscu.
Gubernator stanu Nowy Jork Andrew Cuomo napisał niedawno na Twitterze, że gęstość zaludnienia w NYC ma destrukcyjne skutki. I że miasto musi stworzyć plan jej ograniczenia.
Myślę, że tak się nie stanie. Chodzi zresztą nie tylko o kwestie kosztów i ekologii. Z danych dotyczących zachorowań na COVID-19 w Nowym Jorku wynika, że w bogatych dzielnicach z wysoką gęstością zabudowy choruje mniej osób niż w biednych dzielnicach z równie wysoką gęstością zabudowy. Jest ona również związana z infrastrukturą – z tym, jakie usługi miasto może zapewnić mieszkańcom.
Na przykład?
W Wuhanie mieszkańcy przez dwa miesiące siedzieli zamknięci w domach, a jeśli musieli wyjść do pracy, to przechodzili testy. Żywność dostarczano im do mieszkań. To jest możliwe tylko wtedy, gdy – po pierwsze – państwo czy miasto jest silne, a na dodatek sprawuje kontrolę nad obywatelami; po drugie – ludzie mieszkają w dużym zagęszczeniu. W przypadku miast Wielkiej Brytanii, np. Sheffield, gdzie pracuję, coś takiego byłoby finansowo i organizacyjnie niewykonalne. Większość ludzi mieszka w domach szeregowych, dostarczenie żywności na tak dużej powierzchni byłoby zdecydowanie trudniejsze niż na obszarach, gdzie dominują bloki. Mam jednak nadzieję, że nurt humanizujący w planowaniu i architekturze dostanie wiatru w żagle.
Co to znaczy?
Że dojdzie do prób ucywilizowania struktury przestrzennej najbardziej zaludnionych miast – zwiększania przestrzeni użytkowej mieszkań, dostępności terenów zielonych. Mam nadzieję, że pojawi się większy nacisk, aby projektować mieszkania, w których chora osoba może zostać odizolowana, w których można pracować, uprawiać żywność. Krótko mówiąc, lokale i budynki z elementami samo wystarczalności, projektowane z myślą, że będziemy w nich przebywać długotrwale.
Co do tej pory stało na przeszkodzie?
Problem z naszym zawodem polega na tym, że mniej więcej od 30 lat w architekturze nic ciekawego się nie wydarzyło. Zdarzały się zabawy formalne – były postmodernistyczne nawiązania do historii, był dekonstruktywizm, który projektował „kanciaste” formy, czy była architektura parametryczna, która woli formy obłe. Są też nowe rozwiązania technologiczne, ale one nie zawsze sprawiają, że w budynkach, w których je zastosowano, mieszka się lepiej. Jeśli chodzi o idee, to niewiele tam jest ciekawego. Robimy ciągle to samo, bo rynek nas do tego zmusza. Mówiąc inaczej: architekci projektują to, czego chcą od nich deweloperzy. A przecież każdy młody człowiek, który przychodzi studiować architekturę, mówi, że chciałby uczynić świat lepszym, dorzucić swój talent, by poprawić życie ludzi.
A potem wchłania go rynek?
Idealizm wśród architektów wciąż istnieje. Jeśli kryzys związany z koronawirusem pozwoli nam kwestionować krótkoterminowy zysk dewelopera i wykorzystać kwestie epidemiologiczne, by powrócić do jakości życia mieszkańców – a nie zysku dewelopera – jako głównego celu projektowania, to na pewno z tego skorzystamy. Obawiam się tylko, że stanie się to możliwe dopiero wtedy, gdy pojawią się państwowe normatywy. Bo architekci jako środowisko są za słabi, aby wymusić tak wielką zmianę. A nawet jeśli do niej dojdzie, podejrzewam, że stanie się to w krajach takich jak Niemcy, Austria, państwa skandynawskie, azjatyckie, może niektóre państwa Europy Południowej. Nie sądzę, że coś się zmieni w Wielkiej Brytanii i nie jestem pewien, na ile jest to możliwe w Polsce.
Pandemia niemal z dnia na dzień całkowicie wygasiła życie miejskie. Jak to przywrócić, jeśli mamy się izolować jeszcze przez długie miesiące?
Z jednej strony mamy dziś poczucie solidarności, przekonanie, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Z drugiej – w wielu krajach, również w Wielkiej Brytanii, mówi się, że prawdopodobnie strategia dystansowania się zostanie utrzymana do wynalezienia szczepionki. Koncerty i inne imprezy masowe nie odbędą się, ludzie nie przestaną się izolować. Komercyjno-rozrywkowe rozumienie przestrzeni publicznej, które dominowało do tej pory, musi więc zostać zmienione. To naiwna, prymitywna perspektywa: wszyscy chodzimy na te deptaki, pasaże, spotykamy się, machamy do siebie...
A jaka jest alternatywa?
Teraz jest szansa, by zobaczyć, że miasta to nie tyle ludzie, ile przede wszystkim instytucje. A także zwierzęta czy rośliny. Może w końcu stanie się jasne, że aby funkcjonować, potrzebujemy rozwiniętej infrastruktury, że nie jesteśmy samotnymi wyspami, a mój indywidualny interes i pieniądze na koncie nie wystarczą do życia. Nie wierzę w to, że fikcja wielkomiejskiej klasy średniej – my pijemy nasze latte, pracujemy w klimatyzowanych biurach, a ludzie, którzy sprzątają ulice, dla nas nie istnieją – jest do utrzymania. Nawet jeśli nie mamy teraz wielu bezpośrednich kontaktów z innymi, to przecież musimy dostrzegać, że na co dzień zależymy od wszystkich tych, dzięki którym miasto funkcjonuje jako całość. Ktoś sprzedaje jedzenie w supermarketach, wywozi śmieci, leczy mnie. Jest taki cytat z Miltona Friedmana, że idee leżą i czekają na użycie. Przecież modernizm, który jako idea był już znany od początku XX w., czekał na swoją szansę. Stworzyła ją dopiero II wojna światowa. Szczególnie w kontynentalnej Europie, gdzie były największe zniszczenia i powstała pustka, modernistyczne koncepcje zmieniły miasta. Może teraz będzie podobnie?
Fikcja wielkomiejskiej klasy średniej – my pijemy nasze latte, pracujemy w klimatyzowanych biurach, a ludzie, którzy sprzątają ulice, dla nas nie istnieją – jest nie do utrzymania