Rozbicie dzielnicowe”, „wypowiedzenie posłuszeństwa państwu polskiemu”, „landyzacja kraju” – rząd i zbliżone do niego media szybko dokleiły łatki do pojawiających się pomysłów na nowy sposób decentralizacji państwa. Z kolei opozycja ją fetyszyzuje, przedstawiając jako remedium na wszelkie bolączki. Szkoda, bo przy takim klimacie debaty, lub raczej jej braku, może nam umknąć szansa na całkiem sensowną reformę ustroju i odsianie rzeczywiście groźnych pomysłów.
Jeszcze niedawno głównym grzechem opozycji i jej intelektualnego zaplecza był absolutny brak programu i pomysłu na Polskę. Dziś, kiedy pierwsze „wielkie” koncepcje różnymi kanałami wprowadzane są do debaty publicznej – zwłaszcza 21 tez ukutych przez samorządowców – z impetem ruszyła rządowo-publicystyczna MaBeNa („maszyna bezpieczeństwa narracyjnego”).
Dyskusja o decentralizacji państwa niestety kończy się, zanim na dobre się rozpoczęła. Znów dała o sobie znać nasza polityczna plemienność. Powód jest prosty. Decentralizacja – w jakiejkolwiek formie i zakresie – byłaby odwróceniem trendu, który wybrał PiS. Zdaniem partii rządzącej model polaryzacyjno-dyfuzyjny obrany przez Platformę Obywatelską (w którym to miasta są motorem napędowym całych regionów) jest skompromitowany. I do jakiegoś stopnia PiS ma rację, bo przez skupianie się na aglomeracjach poprzednim decydentom latami umykały problemy małych i średnich miast. I dziś płacą za to polityczną cenę. Centralizacja ma też swoje plusy – choćby standaryzację. Zgodnie z nią powinniśmy być tak samo obsłużeni w urzędzie dzielnicy w Warszawie i na tak zwanej prowincji. A roboczogodzina każdego urzędnika w Polsce powinna być tak samo wyceniana. Tak się już zadziało przy okazji wyceny zadań zleconych z zakresu wydawania dowodów osobistych i rejestracji stanu cywilnego.
Ale centralizacja w którymś momencie musi się skończyć. Polska w tym wydaniu momentami przypomina otyłego kolosa ze stanem przedzawałowym. Wszystkiego ujednolicić się nie da, a samorządy nie mogą być jedynie agendą wykonawczą rządu. Mają być „wspólnotą samorządową” (termin konstytucyjny), która w pewnym zakresie ma prawo decydować o sobie. A skoro o konstytucji mowa, to tym, których tak burzą pomysły decentralizacyjne, sugerowałbym wyszukanie tam art. 15 ust. 1, który mówi, że „ustrój terytorialny Rzeczypospolitej Polskiej zapewnia decentralizację władzy publicznej”. Trochę dalej wspomina się o samodzielności jednostek samorządu terytorialnego, która dodatkowo podlega ochronie sądowej, czy realizowaniu zadań publicznych w formie „zadań własnych”. Jeśli kogoś bardziej interesują cyferki, śpieszę z wyjaśnieniem, że władze regionalne odpowiadają dziś za wdrażanie ok. 40 proc. eurofunduszy przyznanych Polsce (resztą zarządza rząd). I ta sytuacja zdaje się nie przeszkadzać nawet najbardziej zagorzałym „unitarystom”. Zresztą – czy kogoś dziwi, że samorządowcom bliższa jest idea państwa zdecentralizowanego niż takiego, w którym są pozbawiani kolejnych kompetencji na rzecz władzy w Warszawie?
Słynne 21 samorządowych tez nie jest dokumentem doskonałym. Sami autorzy przyznają, że jest to propozycja wyjściowa, która przez najbliższe trzy miesiące będzie szeroko konsultowana. Niektóre koncepcje mają bardziej charakter myślenia życzeniowego niż konkretnych recept (budowa „solidarnej i otwartej społeczności”). Część z nich jest daleko idąca – jak np. propozycja likwidacji urzędu wojewody i pozostawienia władzy centralnej nadzoru nad legalnością działania samorządów (to wymagałoby zmiany konstytucji), decentralizacja służby zdrowia (jak uniknąć wtedy turystyki medycznej?) czy zwierzchność powiatów i samorządów wojewódzkich nad zespolonymi służbami, takimi jak straż pożarna, sanepid, nadzór budowlany.
Daleko idące, co nie znaczy jeszcze, że niegodne przedyskutowania. Przecież samorządowcy nie mają ambicji prowadzenia polityki zagranicznej państwa, decydowania o bezpieczeństwie narodowym czy budowie Centralnego Portu Komunikacyjnego. Nie wiem, gdzie przeze mnie ceniony wiceszef MSWiA Paweł Szefernaker dopatrzył się w 21 tezach samorządowców zagrożenia dla realizacji programów społecznych typu wypłata 13. emerytury (na antenie radiowej Jedynki sugerował, że wypłaty byłyby jedynie w regionach przychylnych PiS). Przypomnę tylko, że wszystkie władze lokalne w kraju od kilku lat dokonują wypłat 500 plus. W państwie skrajnie scentralizowanym taka operacja nigdy by się nie powiodła.
Dlaczego więc w czambuł potępiać np. pomysł przekształcenia Senatu w Izbę Samorządową, gdzie zasiadaliby przedstawiciele samorządów terytorialnych, zawodowych i organizacji pozarządowych? Bo ludowcy mieli to kiedyś w programie wyborczym? Bo politycy nie chcą dzielić się władzą? Od lat izba refleksji z refleksją ma już niewiele wspólnego (patrz: nowelizacja kodeksu karnego). Dlaczego nie wprowadzić zasady, by wszystkie projekty ustaw były konsultowane ze stroną samorządową? Zwłaszcza gdy nieraz obserwujemy posłów sprawozdających w Sejmie projekt, o którym nie mają bladego pojęcia, bo – choć idzie szybką ścieżką poselską – w rzeczywistości powstał w jednym z resortów?
Od lat przyglądam się pracom rządowo-samorządowej komisji wspólnej. Wielokrotnie byłem świadkiem, jak samorządowcy wskazywali na potencjalne problemy z szykowanymi projektami ustaw, sugerowali konkretne poprawki, z których część była uwzględniana przez ministerialnych urzędników. Co w tym złego? Idźmy dalej – dlaczego bać się samodzielności samorządów w zakresie podatków lokalnych (zniesienie ustawowych górnych i dolnych stawek)? Rząd straszy, że opozycja wprowadzi podatek katastralny, a gminy zrzeszone w Unii Miasteczek Polskich od lat otwarcie mówią, że nieracjonalne są takie same ustawowe stawki podatku z tytułu działalności gospodarczej czy od działek przydomowych zarówno w dużym mieście, jak i małej miejscowości. I deklarują, że dziś chętnie by je… obniżyły, by ich oferta była bardziej konkurencyjna.
Nie przypisuję sobie monopolu na prawdę. Zdaję sobie sprawę z plusów i minusów decentralizacji. Zachęcam tylko do wyjścia raz na jakiś czas z okopów, wyłączenia MaBeNy i otwarcia na inne punkty widzenia.