Specjalista od social media, analityk big data, programista aplikacji mobilnych – to tylko kilka profesji, które jeszcze kilkanaście lat temu wydawały się zbyt egzotyczne, by traktować ją jako poważne ścieżki kariery.

Niewykluczone, że wkrótce do tego grona przyszłościowych, niedocenianych niegdyś (obecnie?) zawodów dołączy jeszcze jeden. Okim mowa? Spójrz do góry, Drogi Czytelniku, bo ów sekret do życiowego prosperity zdradziłem już na samym początku, wtytule tekstu. Zastanawiasz się, co kryje się pod tą enigmatyczną nazwą?

Podpowiem: recyklingowy donosiciel, kubłowy dozorca, śmietnikowy informator. Ktoś, kto wrazie potrzeby poinformuje spółdzielnię lub gminę okrnąbrnym lokatorze, który uchyla się od obowiązkowej segregacji, czym naraża swoich sąsiadów na wyższe opłaty.

Nie, to nie mój pomysł. To kąśliwa – choć też trafnie ujmująca absurd sytuacji – odpowiedź samorządowców na niefortunną wypowiedź ministra środowiska Henryka Kowalczyka na Forum Ekonomicznym w Krynicy. A przypomnijmy, że pracuje on właśnie nad nowelizacją ustawy, która ma pomóc nam osiągnąć w najbliższych latach 65-proc. poziom recyklingu (póki co jesteśmy w połowie drogi). Panaceum ma być wprowadzenie czterokrotnie wyższych opłat dla mieszkańców, którzy nie fatygują się, by wyrzucać różne śmieci do różnych pojemników.
I tu zaczynają się schody, bo już teraz trudno egzekwować, kto naprawdę segreguje, a kto tylko zadeklarował, że to robi, by zaoszczędzić kilkadziesiąt złotych. Zwłaszcza gdy na terenie blokowiska jest kilka ogólnodostępnych wiat śmietnikowych, wspólnych dla wielu budynków. W takim układzie wytropienie niesegregującego to już praca nie dla sygnalisty, a raczej specjalnego agenta.
Komentując całą tę kompleksową reformę gospodarki odpadowej w krzywym zwierciadle, można by powiedzieć, że minister środowiska Henryk Kowalczyk znalazł i na to rozwiązanie. W rozmowie z mediami zasugerował bowiem, że „Jeśli wspólnota czy lokatorzy spółdzielni będą musieli płacić za jednego niesolidnego mieszkańca, to sądzę, że powinni go wskazać”. Wtedy bowiem gmina obciąży wyższą stawką tylko tę jedną osobę, nie całą wspólnotę – brzmiało jego przesłanie.
I się zaczęło. Padły głosy, że resort zachęca do donosicielstwa, chce zmusić do segregacji i będzie stosować odpowiedzialność zbiorową. Inni puścili wodze fantazji i pytali, czy może nie nadszedł czas na dyżury lokatorów przy śmietniku w trzyzmianowym trybie (bo wiadomo przecież, że śmieci najlepiej pozbywać się po kryjomu, w nocy)? A może sprawdziłyby się zindywidualizowane worki na śmieci? Oczywiście w żadnym wypadku nie mogłyby one być podpisane imieniem i nazwiskiem, bo w końcu byłoby to wbrew RODO – potrzebny byłby więc system znaków: słoneczko dla segregującego Kowalskiego, zielony listek dla proekologicznego Nowaka. Byłoby jak w przedszkolu, bo tak naprawdę chyba tam właśnie powinniśmy się cofnąć, by odrobić zaległe lekcje z podstaw ochrony środowiska.
Niestety, pogrążając się w takiej spirali absurdu, łatwo stracić z oczu to, co naprawdę niepokojące. A mianowicie to, że kolejny już raz rządzący zabierają się za reformowanie systemu, który szwankuje od lat, przy użyciu najbardziej topornych narzędzi, tj. nakazów i zakazów. Nie neguję, że brutalne uderzenie obuchem podwyżek może na niektórych zadziałać otrzeźwiająco. Ale tą samą drogą Ministerstwo Środowiska poszło ostatnio w przypadku walki z pożarami wysypisk. Wtedy też na pierwszy plan wybiły się wyższe kary i cała seria obciążeń finansowych. I chociaż za wcześnie jeszcze by przesądzać, czy ten model się sprawdził, to pożary wcale po uchwaleniu przepisów nie ustały.
Oby podobnie nie skończyła teraz reforma systemu segregacji. Bo co z tego, że opłaty będą wyższe, skoro większość tych kwot pójdzie na wynagrodzenia dla owych sygnalistów? I kogo naprawdę będą oni demaskować: oszukujących na segregacji mieszkańców czy brnących w zaparte rządzących?