- Wiele samorządów płaci teraz wysoką cenę, bo przymykało oko na podejrzanie niskie koszty firm, które obiecywały, że zajmą się odpadami - mówi w wywiadzie dla DGP Dariusz Matlak, prezes Polskiej Izby Gospodarki Odpadami.
Po ostatniej fali pożarów odpadów rząd wypowiedział wojnę mafii śmieciowej. Toczy się ona pod hasłem, że Polska nie może stać się śmietnikiem Europy, do którego nielegalnie zwozi się odpady z innych krajów. W praktyce ma to oznaczać ograniczenia dla wwozu śmieci np. z Niemiec. Czy to w ogóle realne?
Zacznijmy od tego, że nielegalny wwóz odpadów z zagranicy nie jest, w mojej opinii, naszym największym problemem. Pamiętajmy też, że jesteśmy związani prawem UE i nie możemy ot tak po prostu zamknąć granic dla ciężarówek z odpadami. Musimy rozróżnić dwie sytuacje. Pierwsza dotyczy odpadów niebezpiecznych, np. chemikaliów, które podlegają notyfikacji. Innymi słowy, nie można ich przewieźć bez uzyskania zgody naszego głównego inspektora ochrony środowiska i analogicznej instytucji z kraju wysyłki odpadów. W takich przypadkach sytuacja jest pod większą kontrolą, bo przewóz takich śmieci musi być ściśle nadzorowany. Co nie oznacza oczywiście, że wszystko działa idealnie. Tu jest pole do działania dla specsłużb. Takie zadanie przerasta samorządy. Z tym nie poradzi sobie też Inspekcja Ochrony Środowiska, chyba że – jak zresztą kiedyś proponowałem – powstałaby w GIOŚ na wzór „policji skarbowej” specjalna, dobrze opłacana, wyszkolona i uzbrojona służba, która miałaby duże prerogatywy w stosowaniu różnych technik operacyjnych.
/>
A ten drugi przypadek?
Są też odpady, które można przewozić bez uzyskania pozwoleń. To np. makulatura lub tworzywa sztuczne. Dziś wymagane jest jedynie poinformowanie odpowiedniego organu i zawarcie umowy przez osoby organizujące takie transporty. Teoretycznie nie byłoby problemu, gdyby zgodnie z przepisami odpady te trafiały bezpośrednio do przetworzenia w konkretnej instalacji odzysku czy recyklingu. W praktyce jednak okazuje się, że są często nielegalnie magazynowane, porzucane lub giną pomiędzy pośrednikami. Panuje tu wolna amerykanka i bardzo brakuje nadzoru. Dochodzi przez to do sytuacji, że firma ściąga do Polski tony śmieci, rzekomo po to, by je tutaj zrecyklingować, a w obecnej sytuacji już samo to powinno wzbudzać podejrzenia.
Dlaczego?
Bo, skoro nie opłaca się tych odpadów przetworzyć w krajach zachodnich, dysponujących licznymi instalacjami i technologiami, to tym bardziej nie będzie opłacało się ich przetwarzać w Polsce, gdyż instalacji recyklingowych w naszym kraju jest jak na lekarstwo. Poza tym już teraz mamy problem z przetworzeniem śmieci, które sami produkujemy. Szokujące jest więc zwożenie ich z innych krajów przez firmy, które nie mają nawet instalacji do ich przetwarzania, a działają jedynie jako pośrednicy, de facto dealerzy odpadów.
Na chłopski rozum wydaje się, że takie firmy powinny być spalone u samorządoców już na starcie. Dlaczego tak się nie dzieje?
Pozwala na to prawo. I wystarczy spojrzeć, jakie przynosi to skutki. W Zgierzu przywiezione z zagranicy odpady, co najmniej kilkanaście tysięcy ton, były gromadzone przez trzy lata na zwykłym placu, pod gołym niebem u przedsiębiorcy, który nie dysponował żadnymi możliwościami ich przetworzenia lub chociażby bezpiecznego przechowywania, a dopiero zamierzał zbudować instalację do recyklingu. Starosta, który wydał zezwolenie na takie magazynowanie odpadów, mimo wcześniejszych zastrzeżeń Wojewódzkiej Inspekcji Ochrony Środowiska tłumaczył się, że w obecnie obowiązujących przepisach nie znalazł podstawy prawnej do odmowy udzielenia takiego zezwolenia.
Samorządowcy przekonują, że nie mają możliwości ani dokładnego sprawdzenia firmy przed przetargiem, ani wyegzekwowania od niej funkcjonowania według ustalonych standardów. Czy rzeczywiście gminy są bezbronne wobec oszustów, którzy np. porzucą na ich terenie śmieciową bombę i znikną?
Nie przekonują mnie takie twierdzenia. Nasze prawo nie jest tak dziurawe, że urząd nie ma żadnych narzędzi, by cokolwiek zrobić. Znam wiele firm, które nie uzyskiwały zezwoleń, właśnie z powodu obiekcji lokalnych władz. Gminy nie są więc, wbrew temu, co twierdzą, bezbronne. Często brakuje im jednak konsekwencji w działaniu. Zdarza się, że w danej firmie pożar miał miejsce nie jeden raz. W takiej sytuacji marszałek może wykreślić taką instalację z wojewódzkiego planu gospodarki odpadami. Gminy mogą też ograniczyć niebezpieczeństwo, że śmieci pójdą z dymem albo wylądują w lesie, wybierając inny model wynagrodzenia dla firm, czyli zrezygnować z wygodnego ryczałtu, a rozliczać się od każdej tony odpadów. Samo to nie zda jednak egzaminu bez odpowiedniego nadzoru. A już teraz samorządy mają ku temu sposobność, bo mogą np. sprawdzać GPS-y w śmieciarkach, które służą przecież niczemu innemu jak pilnowaniu, by nie zjeżdżały one gdzieś poza drogę, co już może wzbudzać podejrzenia.
Co w takim razie stoi na przeszkodzie, by gminy – jak pan przekonuje – wzięły na siebie więcej odpowiedzialności? Bo trudno też zaakceptować, by samorządowcy chowali głowę w piasek i ignorowali, że na ich terenie gromadzą się hałdy odpadów.
To nie jest zła wola samorządowców. Raczej krótkowzroczność. Niestety, często są oni niejako zakładnikami polityki utrzymywania opłat za gospodarowanie śmieciami na tym samym poziomie rok w rok, podczas gdy sytuacja na rynku dynamicznie i diametralnie się zmienia. Mamy chińskie embargo na odpady z UE, w tym te z Polski. Do tego musimy sprostać coraz wyższym wymogom recyklingowym, które stawia nam Bruksela. W takich warunkach ceny zagospodarowania odpadów powinny zwyczajnie pójść w górę. To nielogiczne i wbrew rozsądkowi, by stawka za odbiór odpadów była taka sama zarówno teraz, jak i kilka lat temu, gdy podział na kilka frakcji w ogóle nie występował, a najpopularniejszym sposobem na śmieci było ich gromadzenie na wysypisku, a nie obowiązkowy obecnie recykling. Nie wspominając już o rosnących cenach benzyny, transportu, płacach. Te wszystkie zmiany powinny znaleźć swoje odzwierciedlenie w kosztach usług, za które płacą mieszkańcy. A tak niestety nie jest. Pamiętajmy też, że mieszkańcy nie płacą tylko za to, by worki ze śmieciami zniknęły sprzed ich klatek schodowych, ale też za to, by firma, która tymi śmieciami gospodaruje, zutylizowała je zgodnie z przepisami, a nie np. zakopała je im tuż pod nosem, w pobliskim lesie. Niestety, uzasadniony ekonomicznie wzrost cen jest hamowany przez lęk przed podwyżkami. Efekt jest jednak taki, że często przetargi wygrywają firmy, które – co widać już na kilometr – nie mają czystych intencji.
Skoro nie jest to zła wola, to...
To raczej rutyna urzędnicza, która powoduje, że sprawdza się dokumenty, oświadczenia. Wielu w ogóle nie kwestionuje zawartych w nich stwierdzeń. Na zasadzie: skoro firma oświadczyła, że spełnia wymogi, to znaczy, że tak jest. Co gorsza, takie zaniedbania i dogmatyczne trzymanie się procedur jest widoczne na wszystkich szczeblach. Nawet kontrole inspekcji ochrony środowiska są rzadkie i wybiórcze. Powód jest prozaiczny: mamy mało inspektorów, zwłaszcza za pensje, które są im oferowane. Efekt? Prawo nie jest egzekwowane. A skoro nie stoją za nim odpowiednie sankcje, bo mandaty są wyjątkowo niskie, to otwiera to przestrzeń dla wielu kombinatorów, którzy wykorzystują luki w tym systemie.
Jedną z propozycji resortu środowiska, która ma uzdrowić rynek, jest skrócenie dopuszczalnego okresu magazynowania odpadów z trzech lat do roku. Miałoby to wymusić na firmach, by te szybciej utylizowały i recyklingowały śmieci, a nie czekały z tym wiele miesięcy. Czy takie rozwiązanie przewrotnie nie doprowadzi jednak do tego, że przestępcy będą po prostu częściej podpalać składowiska?
Niestety, może mieć pan rację. Samo skrócenie tego okresu może nie przynieść żadnych korzyści. Zwłaszcza teraz, gdy na całym rynku obserwujemy niespotykany jeszcze kilka lat temu problem ze skupem surowców z selektywnej zbiórki, spowodowany embargiem dotychczas największego światowego importera odpadów z Europy, jakim były Chiny. To nie wydumany problem, bo firmy, które prowadzą selektywne zbieranie odpadów, muszą w tej chwili dopłacać, by ktoś je od nich kupił. W takim razie nie można oczekiwać, że samo zobowiązanie przedsiębiorców, by „zajmowali się” odpadami bardziej systematycznie i nie gromadzili ich, rozwiąże problem śmieciowych hałd.
Co w takim razie mogłoby rzeczywiście pomóc? Czy monitoring każdego wysypiska to dobry pomysł?
Tam, gdzie pożary się powtarzają, tam rzeczywiście lepsza kontrola byłaby na miejscu. Problem jest jednak systemowy, bo chociaż nieuchronność kary w razie wykrycia sprawcy może odstraszać podpalaczy, to najlepsze nawet kamery wizyjne nie zmienią tego, że palenie odpadów się po prostu wielu firmom opłaca. To nie przypadek, że odpady komunalne przetrzymywane są na placach magazynowych, zamiast trafiać do przetworzenia lub unieszkodliwienia. W całej Polsce takich miejsc jest w mojej opinii tysiące! Obawiam się, że wiele z nich nawet jeżeli nie spłonie, to będzie w tajemniczy sposób znikać.
A inne pomysły resortu, tj. zaostrzenie rygorów związanych z uzyskiwaniem zezwoleń czy wprowadzenie gwarancji finansowych?
Wydaje się, że są to kroki w dobrym kierunku. Szkopuł w tym, że takie postulaty pojawiały się już wielokrotnie. Gorzej było z ich realizacją. Uważam przy tym, że na szczególną uwagę zasługuje właśnie pomysł wprowadzenia gwarancji finansowych. Każda firma, która chce prowadzić działalność i występuje o zezwolenie na magazynowanie, powinna być zobligowana do uiszczenia gwarancji, jak ma to miejsce w przypadku zamówień publicznych. W tym trybie, jeżeli firma wygrywa kontrakt o wartości 20 mln zł, to musi też np. zdeponować określoną kwotę w gotówce na konto zamawiającego albo też dostarczyć gwarancje ubezpieczeniowe lub bankowe. Już to by sprawiło, że firmy gwarantujące sprawdzałyby ich wiarygodność i to, jakie mają zaplecze techniczne. Zwróćmy uwagę, że wiele firm krzaków nie startuje w przetargach w trybie zamówień publicznych, bo nie mogą liczyć, że otrzymają gwarancje od jakiejkolwiek instytucji. Takie rozwiązanie zmniejszyłoby więc ryzyko, że firma sprowadzi odpady, a potem zniknie albo je spali.