Akcjonariat pracowniczy miał być przeciwwagą dla komunistycznej idei własności kolektywnej. Dziś staje się lekiem na bolączki współczesnego kapitalizmu. Na Węgrzech, w USA, Wielkiej Brytanii i we Francji zdał egzamin. W Polsce się nie przyjął
Po II wojnie światowej sen z powiek amerykańskich konserwatystów spędzały ekspansja komunizmu i pomysł własności kolektywnej. Widmo rewolucji, która zmieni stosunki właścicielskie i położy kres kapitalistycznej gospodarce, przyczyniło się do powstania rozwiązań konkurencyjnych. Na podatny grunt trafił pomysł amerykańskiego ekonomisty Louisa O. Kelso, który zakładał upowszechnienie prawa własności wśród pracowników. Jako posiadaczom części udziałów firmy, w której pracują, bardziej będzie zależeć im na jej rozwoju niż na strajkowaniu lub szykowaniu się do rewolucji. I tak oto amerykańscy i zachodnioeuropejscy prawicowi ekonomiści i politycy stali się zwolennikami akcjonariatu pracowniczego. I udziału zatrudnionych w zarządzaniu przedsiębiorstwami i ich strukturze właścicielskiej.
Dziś w Polsce sen z powiek niektórych polityków spędza pułapka średniego rozwoju oraz nierównomierna dystrybucja dochodów. Jednym ze sposobów zarówno na włączenie pracowników do udziałów w kapitale, jak i przeciwdziałanie spadkowi zapotrzebowania na pracę ma być właśnie wypróbowany już na Zachodzie akcjonariat pracowniczy. Propozycja jego upowszechnienia znalazła się w Planie na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, który przedstawił wicepremier Mateusz Morawiecki. Dokument wskazuje zalety takiego modelu posiadania – wzrosną oszczędności w gospodarce, udziały pracujących w kapitale, motywacja do pracy, więź między podwładnym i zatrudniającym. Plan nie daje jednak odpowiedzi na podstawowe pytania: jaki model akcjonariatu pracowniczego mielibyśmy w Polsce wprowadzić? Czy rząd przewiduje zachętę do jego wprowadzenia w prywatnych przedsiębiorstwach, czy też będzie go promować jedynie w tych z udziałem Skarbu Państwa? I wreszcie: czy politycy odrobili lekcję i sprawdzili, dlaczego upowszechnienie akcjonariatu nie powiodło się w Polsce w okresie transformacji ustrojowej (choć udało się np. na Węgrzech)?
To już było
Popularyzacja akcjonariatu pracowniczego w Polsce nie jest pomysłem nowym. Już w latach 80. (a więc jeszcze za poprzedniego ustroju) rozwijała się idea samorządu pracowniczego, która zakładała, że załoga odgrywa rolę quasi-właściciela i za pośrednictwem wybranych przez siebie rad pracowniczych wykonuje określone funkcje zarządcze (ten model był usankcjonowany ustawą z 1981 r. o samorządzie załogi przedsiębiorstwa państwowego). Nie był to jednak tradycyjny akcjonariat pracowniczy, polegający na tym, że pracownicy przejmują państwową dotychczas firmę. Taka możliwość – w pewnym zakresie – była ujęta dopiero w ustawie z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. Zgodnie z nią pracownikom firmy państwowej przekształconej w spółkę przysługiwało prawo zakupu do 20 proc. ogólnej liczby akcji należących do Skarbu Państwa (na zasadach preferencyjnych).
– Takie rozwiązanie miało dwa cele. Po pierwsze uzyskano w ten sposób zgodę załóg na prywatyzację, która dokonała się bez większych konfliktów, w tym również przy przejmowaniu firm przez kapitał obcy. Drugi cel miał charakter partycypacyjny: poprzez akcjonariat pracowniczy zatrudnieni mieli uzyskać wpływ na współzarządzanie spółką. Miał to być substytut rad pracowniczych (pracownicy rezygnowali z idei samorządu zakładowego, a uzyskiwali prawo udziału w kapitale. To założenie się nie powiodło) – wskazuje prof. Jerzy Wratny, który w latach 2002–2006 wchodził w skład Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Pracy.
Pracownicy nie byli zainteresowani samą ideą partycypacji, czyli udziałem w zgromadzeniu akcjonariuszy. Faktycznie nie mieli wpływu na zarządzanie, bo byli zdominowani przez pozostałych udziałowców (czyli głównie przez kapitał obcy). Nie udał się pomysł, by udział pracowniczy w kapitale firmy (wspomniane maksymalnie 20 proc.) był zachowany jako własność kolektywna, która będzie administrowana przez związki zawodowe.
– Łącznie pracownicy mogliby być liczącym się akcjonariuszem, który, dysponując 20-procentowym pakietem akcji, miałby realny wpływ na zarządzanie przedsiębiorstwem. Można wyobrazić sobie, że dzięki temu firma funkcjonowałaby inaczej, odmiennie kształtowałyby się stosunki pracy, zapewne rzadziej podejmowałaby decyzje o zwolnieniach – mówi prof. Juliusz Gardawski, dyrektor Instytutu Filozofii, Socjologii i Socjologii Ekonomicznej Szkoły Głównej Handlowej.
Podkreśla, że takim modelem akcjonariatu były zainteresowane centrale związków, zwłaszcza NSZZ „Solidarność” i jej ówczesny lider Marian Krzaklewski, ale nie popierali go sami związkowcy na szczeblu zakładów pracy (organizacje zakładowe).
– Ujawnił się indywidualizm naszego społeczeństwa. Jego odmienność np. w stosunku do społeczeństwa słoweńskiego, którego klasa pracownicza poparła własność kolektywną. Nasi pracownicy uznawali, że jeśli przedsiębiorstwo jest prywatyzowane, to oni ponoszą ryzyko. Chcieli dostać do ręki swoje akcje – dodaje. Dość szybko jednak sprzedawali swoje udziały. – Wyzbywali się ich po okresie 2- lub 3-letniej karencji, głównie ze względów finansowych. Poziom płac nie był wysoki. Pod tym względem akcjonariat okazał się fikcją – wskazuje prof. Jerzy Wratny.
O większym sukcesie można za to mówić w przypadku przekształceń małych firm. Odbywały się one w formule spółek pracowniczych (sam model nazywano leasingiem pracowniczym). Sposób ten polegał na tym, że państwową firmę oddawano w zarząd spółce zawiązywanej przez większość pracowników np. na 10 lat.
– To była najpowszechniejsza metoda prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych do połowy lat 90. Objęła ona 1,5 tys. takich podmiotów. Celem leasingu pracowniczego nie było jednak utrzymanie własności pracowniczej o charakterze spółdzielczym, ale przekształcenie własnościowe, które miało doprowadzić w kolejnych krokach do wyłonienia się grupy głównych akcjonariuszy. Przedstawiciele ówczesnego Ministerstwa Przekształceń Własnościowych w trakcie spotkań z kierownictwami spółek pracowniczych tłumaczyli wówczas: to wy macie stać się polskimi kapitalistami – wspomina prof. Juliusz Gardawski.
Taka „pracownicza” forma przekształceń własnościowych uchroniła firmy przed plajtą. Jednak również w ich przypadku pracownicy z czasem pozbywali się akcji, które przechodziły w ręce głównych udziałowców. – Gdy w połowie ubiegłej dekady badano stan przedsiębiorstw prywatyzowanych leasingowo, okazało się, że te, które utrzymały się na rynku, stały się własnością pojedynczych właścicieli lub małych grup akcjonariuszy. Tylko nieliczne utrzymały formę spółdzielni. Ale i one traciły charakter podmiotów otwartych. Do kręgu spółdzielców nie dopuszczano nowo zatrudnianych pracowników – wskazuje prof. Juliusz Gardawski.
Ostatnie próby upowszechnienia akcjonariatu podjął resort gospodarki w okresie, gdy kierował nim Waldemar Pawlak. Ale i wówczas nie udało się go spopularyzować.
Zagraniczny sukces
To, co do tej pory nie powiodło się w Polsce, z powodzeniem funkcjonuje w wielu innych krajach, w tym przede wszystkim w kolebce akcjonariatu pracowniczego, czyli USA.
– Taką formułę własności i zarządzania przedsiębiorstwami popierają zarówno republikanie, jak i demokraci. Najszybszy jej rozwój to jednak zasługa ekipy Ronalda Reagana – tłumaczy Krzysztof Ludwiniak, prezes nowo utworzonej Fundacji Rozwoju Akcjonariatu Pracowniczego i Kapitału Krajowego oraz współzałożyciel i członek rady dyrektorów Europejskiej Federacji Akcjonariatu Pracowniczego (w latach 80. mieszkał w Waszyngtonie i był aktywny w środowisku zajmującym się akcjonariatem).
Dzięki poparciu prezydenta i zaangażowaniu demokraty Russella Longa, przewodniczącego Komisji Finansów Kongresu w latach 1983–1984, przyjęto pakiet ustaw, dzięki którym nastąpił dynamiczny rozwój akcjonariatu pracowniczego w Stanach. W formule tej działa obecnie około 14 tys. amerykańskich firm, przy czym w około 7 tys. podmiotów zatrudnieni mają na tyle duży pakiet akcji, aby w istotny sposób wpływać na strategię przedsiębiorstwa. Około 2,5 tys. spółek jest w stu procentach własnością pracowników.
Imponujące są też statystyki dotyczące samych pracowników akcjonariuszy. W różnych modelach pracowniczej partycypacji uczestniczy ponad 30 mln Amerykanów. Najpopularniejszą formułą jest plan pracowniczej własności akcji (ESOP – Employee Stock Ownership Plan). Przedsiębiorstwo, które go realizuje, najczęściej zakłada specjalny fundusz (trust), do którego wnosi własne akcje, przypisywane poszczególnym pracownikom w oparciu o ich staż i wynagrodzenie. Wpłaty takie mogą być odliczane od podatków. Dodatkowo przedsiębiorstwa, które w 100 proc. należą do pracowników, są zwolnione z podatku federalnego (tzw. S Corporation). Zatrudnieni, którzy opuszczają ESOP, także mogą uniknąć obciążeń publicznych poprzez transfer ich należności do indywidualnych kont emerytalnych (IRA). Taka forma przekształceń właścicielskich często finansowana jest przez kapitał zewnętrzny (banki), który spłacany jest z przyszłych zysków przedsiębiorstwa. Z danych National Centre for Employee Ownership wynika, że ESOP obejmują obecnie 13,9 mln osób zatrudnionych, a aktywa ogółem spółek, które funkcjonują na takiej zasadzie, przekroczyły w 2015 r. 1,3 bln dol.
Akcjonariat albo śmierć
Popularne są też inne formy pracowniczej partycypacji. Na przykład w ramach planu 401(k) pracownik może odkładać część wynagrodzenia na specjalne konto. Przedsiębiorstwo dokłada równowartość wkładu pracowniczego i środki te inwestuje (część wpłat oraz zysków jest zwolniona z podatków). Z kolei w formule opcji na akcje pracownicy (najczęściej kadra zarządzająca) otrzymują część wynagrodzenia w formie prawa do zakupu akcji po ustalonej z góry cenie w konkretnym terminie. Zatrudnionym zależy zatem na zwiększeniu wartości spółki, bo dzięki temu rośnie też zysk odniesiony na opcjach.
– Dzięki takim rozwiązaniom zwiększa się wydajność pracy, poprawia motywacja i lojalność pracowników, co ma znaczenie w branżach nowoczesnych technologii. Możliwość partycypowania w kapitale firmy, pobieranie dywidendy przyciąga specjalistów z wysokimi kwalifikacjami – wyjaśnia Krzysztof Ludwiniak.
Ideę akcjonariatu pracowniczego jako przeciwwagi dla własności kolektywnej promowano także w Ameryce Łacińskiej, w której w latach 80. wzmocniły się wpływy komunistyczne. W niektórych przypadkach partycypacja pracownicza zadomowiła się na dobre. Sztandarowym przykładem jest plantacja kawy i kardamonu La Perla w Gwatemali. Należąca do rodziny Arenas farma (zatrudniająca około 500 osób) w latach 80. borykała się z atakami komunistycznej partyzantki. W 1984 r. właściciele rozpoczęli realizację 10-letniego planu, który zakładał przekazanie pracownikom 40 proc. udziałów firmy. W marcu 1985 r. intruzi zajęli większą część posiadłości, ale pracownicy udziałowcy wspólnie z właścicielami odparli atak. – Po pewnym czasie niektórzy z partyzantów, którzy rekrutowali się z byłych pracowników plantacji, przyłączyli się do tej spółki. Dostrzegli, że pomysł współudziału się sprawdził, a farma dobrze prosperuje – wskazuje Krzysztof Ludwiniak.
Korponiewolnicy i korpowłaściciele
Idea akcjonariatu pracowniczego jest coraz powszechniejsza także na Starym Kontynencie. W Europie współudziałowcami firm jest 8 mln pracowników, a zgromadzone przez nich aktywa osiągnęły w 2015 r. kwotę 370 mld euro (średnio na jednego zatrudnionego przypada 46 tys. euro). Z danych Europejskiej Federacji Akcjonariatu Pracowniczego (EFES) wynika, że w co piątej dużej firmie europejskiej (przeanalizowano 2,5 tys. największych podmiotów) zatrudnieni posiadają ponad 20 proc. akcji przedsiębiorstwa. W co siódmej mają udział większościowy (łącznie to 331 dużych przedsiębiorstw). Idea współudziału pracowników w kapitale firm jest najpowszechniejsza we Francji i w Wielkiej Brytanii. W krajach tych obejmuje odpowiednio 3 i 2,3 mln pracowników akcjonariuszy, a zgromadzone przez nich aktywa sięgają odpowiednio 70 i 50 mld euro (dla porównania w Polsce to kwota 0,8 mld euro). We Francji akcjonariat rozwija się m.in. poprzez model sprzedaży udziałów pracownikom na zasadach preferencyjnych. Po uzyskaniu zgody walnego zgromadzenia zarząd spółki przydziela wszystkim lub części pracowników akcje po określonej cenie, z reguły niższej od rynkowej.
– Obowiązek partycypacji pracowniczej ma ustawowy charakter od czasów Charles’a de Gaulle’a. Spółki albo przekazują pracownikom część zysków, albo umożliwiają nabycie akcji – wskazuje dr Michał Leski, prawnik, specjalista w zakresie akcjonariatu pracowniczego.
Z kolei w Wielkiej Brytanii dyfuzja kapitału następuje m.in. dzięki różnego rodzaju programom, np. Share Incentive Plans (SIP) lub Enterprise Management Incentive (EMI). Wszystkie łączy to, że po spełnieniu określonych warunków nabywający akcje (odpłatnie lub nieodpłatnie) są zwolnieni z podatku od zysków kapitałowych. Wśród firm, które stosują akcjonariat pracowniczy, można znaleźć tak wielkie przedsiębiorstwa, jak np. Credit Agricole, Auchan, Orange, Tesco, Siemens i Bayer. Spośród europejskich gigantów największe udziały pracownicze posiadają m.in. brytyjska firma Glencore (do pracowników należy 20 proc. akcji firmy na kwotę 10,9 mld euro) oraz francuski Total (6 proc. akcji; 6,7 mld euro) i BNP Paribas (5,8 proc. akcji; 4,1 mld euro).
Absolutnym ewenementem jest jednak brytyjska firma John Lewis Partnership zatrudniająca około 70 tys. pracowników (handel detaliczny). W 1950 r. Spedan Lewis, jej właściciel, przekazał zarządzanie spółką związkowi (trustowi) pracowniczemu. Do zatrudnionych należy 100 proc. udziałów w spółce (jej łączny kapitał wynosi ponad 2 mld euro). Dziś jest ona jedną z niewielu firm, które posiadają własną spisaną konstytucję, której nadrzędnym celem jest ochrona interesów wszystkich współwłaścicieli.
Spośród krajów Europy Środkowej i Wschodniej model partycypacji pracowników we własności przedsiębiorstw przyjął się na Węgrzech. Prywatyzacja przedsiębiorstw w modelu zbliżonym do amerykańskiego ESOP objęła 14 proc. firm produkcyjnych (zakończono ją w 1998 r.). Wzięło w niej udział ok. 80 tys. pracowników, którzy w tym celu zaciągali preferencyjne kredyty z funduszu Egzisztencia Alap (o łącznej wartości 25 mld forintów). W ponad połowie skomercjalizowanych w ten sposób firm zatrudnieni posiadają większościowe udziały. Z danych zebranych przez polskie Ministerstwo Gospodarki w 2009 r. wynika, że przeciętne zyski w węgierskich firmach sprywatyzowanych w formule ESOP są średnio o 40 proc. wyższe niż w pozostałych przedsiębiorstwach. Tylko 5 z 245 podmiotów przekształconych w ten sposób zbankrutowało.
Polak (nie) potrafi
W Polsce tylko nieliczne firmy, jak np. Polski Cukier lub Toruńskie Zakłady Materiałów Opatrunkowych, funkcjonują w formie akcjonariatu pracowniczego (lub już tylko wywodzą się z niego, bo nie oferują akcji nowym pracownikom). Obce modele partycypacji są upowszechniane także przez przedsiębiorstwa zagraniczne działające nad Wisłą, które umożliwiają polskim pracownikom współuczestniczenie w nich (np. Auchan). To jednak kropla w morzu krajowej gospodarki. Co więc należy zrobić, aby trend się przyjął?
– Przedsiębiorca, który zetknie się z tym pojęciem, sądzi, że przywracamy socjalizm. A pracownik ma wrażenie, że znów ktoś chce go oszukać. Dlatego przede wszystkim trzeba zadbać o edukację. Chodzi o to, aby wykształciła się kultura własności kapitału i rozumienie, co to znaczy być jego właścicielem. Aby to osiągnąć, konieczny jest nie tylko przekaz, np. poprzez media czy internet, ale też włączenie w ten proces elit politycznych i środowiska naukowego – wskazuje Krzysztof Ludwiniak.
Podkreśla, że wiedza na temat akcjonariatu pracowniczego może przełamać stereotypy. Podaje przykład powiatowego szpitala z Małopolski, który miał być objęty pilotażowym programem przekształcenia w spółkę samorządowo-pracowniczą. Przed szkoleniem, które przybliżyło pracownikom model zmiany, zdecydowana większość zatrudnionych nie była zainteresowana uczestnictwem w przekształceniu placówki.
– Po trzech dniach zadeklarowali chęć zainwestowania w spółkę środków w łącznej wysokości ponad 11 mln zł, przy czym potrzebne było 6 mln – dodaje Krzysztof Ludwiniak.
Z barierą braku wiedzy łączy się także ta dotycząca sposobu prowadzenia biznesu. – W Polsce wykształcił się autorytarny model zarządzania, w którym dominującą rolę odgrywają pracodawcy. Dopuszczają istnienie delegatów pracowniczych do utrzymywania kontaktu z załogami, jednak jednoznacznie negatywnie oceniają możliwość współpracy ze związkami zawodowymi. Właściciele małych i średnich firm nierzadko podkreślają: jeśli w moim przedsiębiorstwie powstanie związek zawodowy, zlikwiduję firmę. Dość sceptycznie oceniam szanse na to, że w obecnych warunkach przedsiębiorcy dobrowolnie zrzekną się choćby części władzy nad firmą i zgodzą się na przekazanie jej w ręce współwłaścicieli reprezentujących załogę – wskazuje prof. Juliusz Gardawski.
Eksperci podkreślają, że z tych powodów potrzebna jest motywacja do zmian. – Konieczna wydaje się jakaś forma zachęty do takich przekształceń w strukturze właścicielskiej. Chodzi przede wszystkim o jakąś formę zwolnienia podatkowego choćby w okresie przejściowym, gdy dochodzi do zmian. W przeciwnym razie trudno będzie przełamać brak zainteresowania akcjonariatem i bariery mentalne – uważa prof. Jerzy Wratny. Ulgi mogłyby też zainteresować takimi rozwiązaniami instytucje finansowe. A to – jak wskazuje przykład USA – może mieć istotne znaczenie dla powodzenia programów uwłaszczenia pracowników.
– Dzięki zwolnieniom podatkowym finansowanie przekształceń mogłoby się stać interesującym produktem dla sektora bankowego. A to właśnie kredyty bankowe stanowią zazwyczaj źródło finansowania uwłaszczenia pracowników na kapitale przedsiębiorstw – tłumaczy dr Michał Leski. Podkreśla, że na potrzeby krajowe konieczne jest przeprowadzenie analizy różnych modeli akcjonariatu pracowniczego. Jego zdaniem najmniejszym problemem jest opracowanie przepisów, czyli ustawy, która regulowałaby zasady partycypacji pracowników w kapitale firm. – Problemem nie jest to, że w kontynentalnym systemie prawnym nie funkcjonuje instytucja trustu, wykorzystywana przez Anglosasów. To tylko kwestia techniczna, bo można dopasować formułę akcjonariatu do uwarunkowań charakterystycznych dla danego państwa. Z adaptacją rozwiązań amerykańskich dobrze poradzili sobie np. Francuzi i Węgrzy – dodaje.
W zdecydowanej większości rozwiniętych krajów od lat obowiązują ustawy regulujące zasady dyfuzji kapitału i dopasowane do krajowych realiów modele partycypacji pracowników w kapitale i zarządzaniu firmami. Pod tym względem przez ostatnie 27 lat nie zmniejszyliśmy dystansu do krajów zachodnich. A świat nie stał przez ten czas w miejscu. Kapitał koncentruje się w rękach niewielkiego odsetka najbogatszych. Kurczy się klasa średnia. Przybywa tzw. biednych pracujących, a jednocześnie – w związku z automatyzacją – spada zapotrzebowanie na pracę.
– Nasza sytuacja przypomina tę z okresu insurekcji kościuszkowskiej. Gdyby wówczas doszło do wprowadzenia w życie Uniwersału połanieckiego i uwłaszczenia chłopów, którzy stanowili 90 proc. ogółu ludności, Kościuszko dysponowałby formacją 50 tys., a nie 300 kosynierów jak pod Racławicami. Nie dałaby sobie z nimi rady żadna ówczesna regularna piechota. Elity tego nie rozumiały, czego skutkiem była utrata suwerenności, opóźnienie o pół wieku rewolucji przemysłowej i zacofanie gospodarcze – podsumowuje Krzysztof Ludwiniak. Czy dzisiejsze elity będą pamiętać, że historia lubi się powtarzać?
Po upadku komunizmu w Polsce modelem akcjonariatu pracowniczego zainteresowane były centrale związkowe. Ujawnił się jednak indywidualizm społeczeństwa, które chciało dostać do ręki swoje akcje. Później ten, kto je dostał, szybko je sprzedawał