Tradycyjny zegar ze swoim staroświeckim sposobem odmierzania czasu stał się nieadekwatny do współczesnych potrzeb pracy. Niedostrzeganie tego faktu może być bardzo kosztowne. Miasto Arras położone jest na północy Francji. W XIV wieku stało się centrum wyrobu tkanin dekoracyjnych. W styczniu 1315 roku tamtejsza komisja mistrzów sukienników uznała za uzasadnione żądania czeladników foluszników dotyczące dłuższego dnia pracy i wyższych płac.
W rezultacie otrzymali oni królewską zgodę na pracę również w nocy. Do przeszłości odchodziła tradycyjna metoda folowania, polegająca na deptaniu tkanin umieszczonych w specjalnych kadziach. Coraz powszechniej wykorzystywano folusze, urządzenia napędzane wodą, w których nogi folusznika zastępowane były drewnianymi stęporami. Przygotowanie tkaniny, polegające między innymi na oczyszczeniu jej z tłuszczów i klejów tkackich, było zadaniem pracochłonnym. Na tłuszcz skutecznym środkiem jest amoniak, a tego ostatniego jest dużo w moczu. Sporo musiał go wdeptać w wełnę średniowieczny folusznik, zanim powstały z niej szaty rycerskie, biskupie czy arrasy. Śmierdząca to musiała być praca, ale ceniona i dobrze płatna.
W 1329 roku Florencja miała już swój mechaniczny zegar. Czas przyrody i czas dzwonu na Anioł Pański zyskały w zegarze potężnego konkurenta. Praca na roli i sposób jej wykonywania, w zgodzie z porami roku, dnia i nocy, bez nadmiernego pośpiechu czy troski o punktualność, powoli zaczęły przechodzić do historii. Między czasem należącym do Boga a handlowaniem czasem jeszcze długo będzie toczyć się gra, niekiedy dramatyczna (w pewnym sensie do dziś niezakończona). Ale już wtedy, we Florencji, w połowie XIV wieku, zegar zaczyna rządzić, a czas to coraz częściej pieniądz.
W Chicago lat 80. XIX wieku praca do 12 godzin była standardem. To właśnie tam doszło do dramatycznych zdarzeń, które do historii przeszły jako protest robotników i walka o ograniczenie czasu pracy. „Amerykańska Federacja Związków dała robotnikom hasło, by nie czekając na ustawy rządowe, wprowadzili sami z dniem 1 maja 1886 roku 8-godzinny dzień roboczy. (...) Dnia 4 maja doszło do starć między robotnikami i policją. Ponieważ rzucono bombę i padło kilka ofiar, aresztowano przywódców robotniczych. Pięciu z nich skazano na śmierć, trzech na dożywotnie roboty przymusowe. Z tych pięciu czterech poniosło w r. 1887 karę śmierci (...). Później proces zrewidowano i uwolniono pozostałych skazańców” (Władysław Landau„ „Ośmiogodzinny dzień pracy”, Referat C. Mertensa na trzecim Kongresie Związków Zawodowych we Wiedniu, 1924 r.).
Po wydarzeniach w Chicago w kolejnych miejscach na świecie ośmiogodzinny dzień pracy staje się podstawowym postulatem związków zawodowych. Kolejne państwa wprowadzają taką ustawową normę. Ochrona czasu pracy i warunków w miejscu jej wykonywania stała się fundamentem XX-wiecznego prawa pracy i relacji pracownik – pracodawca.
Arras, Florencja i Chicago. Trzy przykłady z fascynującej historii czasu pracy. Przykłady zmian, które były konsekwencją nowych warunków i celów wykonywania pracy, nowych narzędzi i nowej świadomości. W Europie XIV wieku rozpoczyna się proces kształtowania nowożytnej koncepcji czasu pracy opartego na zegarze mechanicznym i odmierzanych przez niego godzinach. XIX wiek toruje drogę XX-wiecznej koncepcji prawa pracy, zdominowanej przez kwestię czasu wykonywania obowiązków zawodowych. Przykładem, jak wyrafinowane stały się instrumenty prawnej regulacji i reglamentacji czasu pracy, może być polski kodeks pracy. Równoważny czas pracy, system przerywanego czasu pracy, zadaniowego czasu pracy, skróconego tygodnia pracy, rozkład czasu pracy, ewidencja czasu pracy, doba pracownicza, okres rozliczeniowy, wymiar czasu pracy, praca w godzinach nadliczbowych, normy ochronne czasu pracy – to katalog zaledwie podstawowych pojęć tworzących skomplikowaną sieć regulującą czas pracy.
Ta szlachetna pogoń za wymykającym się czasem pracy, nadzieja, że poprzez jego drobiazgowe opisanie uda się okiełznać żywioł, powodowana jest uzasadnionym dążeniem do ochrony praw pracownika. Jednak wobec różnorodności form wykonywania pracy kunsztowna i przez lata powstająca konstrukcja coraz częściej wydaje się niezgodna z duchem... czasu. Aż trudno uwierzyć, że musiało upłynąć sześćset lat, zanim zegar z XIV-wiecznej florenckiej wieży przeobrazi się w Europie XX wieku w przedmiot codziennego użytku. Jeśli porównamy ten proces zmian do zaledwie kilkudziesięciu lat, które wystarczyły, żeby tradycyjny zegar ustąpił komputerom, zdamy sobie sprawę, jakie jest tempo zmian we współczesnym postrzeganiu, odczuwaniu i rozumieniu czasu. Dziś historię czasu pracy, dosłownie i w przenośni, pisze internet. To tam spędzają swoje życie codzienne tubylcy cyfrowi, czyli osoby urodzone w cyfrowych czasach, multimedialni, non stop podłączeni do sieci. Oni wyznaczają trendy, ale wszyscy uczestniczymy w konwersji na czas cyfrowy.
Tradycyjny zegar ze swoim staroświeckim sposobem odmierzania czasu stał się nieadekwatny do potrzeb pracy. Jak bardzo kosztowne może być niedostrzeganie tego faktu? Jak dziś mierzyć i oceniać czas pracy, a także warunki jej wykonywania, żeby w najpełniejszym stopniu wykorzystywać możliwości technologiczne, a przy tym chronić wykonującego pracę przed katastrofą pracoholizmu i cyfrowego uzależnienia?
Czarny scenariusz jest dość oczywisty. Praca traci swój ludzki wymiar. Technologia nas uzależnia, potem ubezwłasnowolnia, a wreszcie pochłania, czyniąc z ludzi, a raczej z pewnej ich grupy, dodatek do komputera. Człowiek staje się niewolnikiem internetu, czyli swojej pracy (często bez właściwego wynagrodzenia). Bez niego nie ma poglądów, nie potrafi wypracować ocen. Czas wolny od internetu nie istnieje, bo praktycznie każdą chwilę w pracy i poza pracą właśnie tam spędzamy.
Możliwy jest też scenariusz alternatywny. Technologia działa na naszą korzyść. Dzięki niej oszczędzamy mnóstwo czasu, który dawniej musieliśmy poświęcić na dostęp do informacji, komunikację, aktywność zawodową. Uwalniamy się od rygorów tradycyjnej pracy, zdobywając nowe możliwości rozwoju, godzenia pracy z życiem osobistym. Mamy więcej czasu wolnego, który spędzamy w sposób, który sprawia nam największą satysfakcję, a zarazem jest korzystny dla rozwoju usług, gospodarki, społeczeństwa.
Scenariusz optymistyczny oznacza wyzwolenie z paradygmatu tradycyjnego czasu i miejsca pracy na rzecz czasu własnego i odpowiedzialności pracownika za miejsce i warunki wykonywania pracy. Telepraca, ruchomy, indywidualny, elastyczny czas pracy mogą okazać się drogą do nowej jego organizacji – zgodnej z możliwościami technologii, ale też oczekiwaniami człowieka. Czas własny, którym dysponujemy bez bezpośredniego nadzoru pracodawcy, za który bierzemy odpowiedzialność, w którym możemy zapanować nad tym, co dotychczas było domeną czasu pracy lub czasu wolnego. Tym samym stajemy przed szansą stworzenia nowego ładu pracy. Oczywiście są i będą – przynajmniej w dającej się przewidzieć perspektywie – zawody, których nie sposób lepiej zdefiniować i regulować niż przez tradycyjnie mierzony czas pracy. Kiedy jednak mamy do czynienia z obowiązkami wykonywanymi z wykorzystaniem komputera lub pracą niewymagającą fizycznej obecności w siedzibie pracodawcy, sprawa przestaje być jednoznaczna. Po co jeździć codziennie do firmy, spędzając godziny w korkach, tylko po to, żeby na miejscu zalogować się do komputera i spędzić przy nim cały dzień? Po co, pracując w administracji, księgowości, kancelarii prawnej, agencji reklamowej, meldować się codziennie przy swoim biurku, skoro można te prace z powodzeniem wykonać z dowolnego miejsca i w mniej lub bardziej dowolnym czasie? Ile czasu tracimy w pracy tylko po to, żeby w niej być, a nie wykonywać ją? Pozostawać do dyspozycji pracodawcy, a nie pracować? Wielce prawdopodobne, że kiedy tubylcy cyfrowi na dobre zagoszczą na rynku pracy, ich poczucie czasu dalekie będzie od mechanicznie liczonych godzin spędzanych przy biurku.
Nowe rozumienie czasu pracy, nie tyle w kategoriach godzin, które trzeba na pracę poświęcić, ile jej efektu, projektu, zdarzenia, chwili, będzie prawdopodobnie coraz powszechniejsze. Czy minione dekady intensywnej cyfryzacji wszystkiego z informacją na czele, konsekwencje inwazji mediów społecznościowych, a także znaczenie klasy kreatywnej, jak nazywa ją Richard Florida, uprawniają do stwierdzenia, że obok czasu odmierzanego porami roku, biciem kościelnego dzwonu i zegara żyjemy już w czasie pracy komputera? W czasie efektu pracy? Bez względu na potrzebny do jego osiągnięcia czas przyrody, czas święta czy ten odliczany wskazówkami zegara? Jeśli za przykład wziąć kreatywnego tubylca cyfrowego, dla którego pory dnia i nocy oraz czas wolny mają odmienny od tradycyjnego sens, to odpowiedź twierdząca wydaje się oczywista. Bardziej intrygujące wydaje się pytanie, ile wolności kreatywny tubylec cyfrowy zyskuje, a ile traci w swoim świecie pracy. Czym jest wolność i praca w świecie kreatywnego tubylca cyfrowego i czy można je rozdzielić lub choćby unormować jakoś te kwestie?
Może warto rozważyć wprowadzenie do obiegu prawnego nowej formy umowy, dotyczącej stanowisk pracy wykorzystujących szeroko rozumiane nowe technologie czy nowe media, ale też stanowisk, które po prostu nie wymagają stałej obecności w pracy. Nazwijmy ją np. umową o wykonanie pracy. Łączyłaby ona walory umowy o pracę, czyli urlopy, minimalne wynagrodzenie, ochronę przed nieuprawnionym zwolnieniem z zaletami umowy o dzieło, w której jej rezultat, a nie czas spędzony w pracy, decyduje o jej przyjęciu. Taki kontrakt byłby zwolniony z reżimu czasu pracy mierzonego mechanicznie, a jednocześnie umożliwiałby angażowanie podwykonawców (na wzór własnego biznesu).
Warto też skorygować opinie o pracy nakładczej. Ma ona historycznie raczej czarny wizerunek. Praca chałupnika (skądinąd jakże obrazowe pojęcie) kojarzy się najczęściej z najprostszymi czynnościami przy produkcji, niewymagającymi specjalnych umiejętności. Paradoksalnie jest jednak w konstrukcji tej umowy wiele rozwiązań, które w nowym otoczeniu nabierają nowych znaczeń. Możliwość wykonywania pracy w wybranym przez siebie miejscu, w dowolnie ustalonym czasie, samodzielnie lub przy pomocy innych osób, bez bieżącego nadzoru i wpływu na sposób wykonywania pracy przez zlecających ją. Jednocześnie umowa taka zakłada gwarancję ubezpieczenia społecznego i zdrowotnego, minimalnego wynagrodzenia. Jeśli uprawnienia te poszerzyć o gwarancje dotyczące m.in. urlopów i ochrony przed nieuprawnionym zwolnieniem, taki model zatrudnienia wydaje się wart rozważenia. Pojawią się oczywiście zrozumiałe obawy, że pracodawcy będą takich rozwiązań nadużywać – zlecą pracownikowi taką liczbę zadań, których nie będzie w stanie wykonać bez pracy ponad siły. Zapytajmy jednak dziś pracowników – nie tylko korporacji – czy nie muszą zostawać po godzinach, za które nie otrzymują wynagrodzenia? Czy więcej szans, czy zagrożeń stwarza taki projekt?
Innym kierunkiem mogłyby się stać, dyskutowane od dawna, zmiany regulacji dotyczącej telepracy. Zaczynając od zmiany jej nazwy, bo w nieuzasadniony sposób kojarzy się często z call center. Chodzi przecież przede wszystkim o możliwość wykonywania pracy poza siedzibą pracodawcy. Niekoniecznie na stałe, niekoniecznie na co dzień, ale w uzasadnionych i pożądanych przez strony okolicznościach. Jeśli dziś ta forma świadczenia pracy staje się coraz powszechniejsza, to najczęściej z pominięciem obowiązujących przepisów, a nie dzięki nim.
Dyskusja na temat takich lub podobnych rozwiązań mogłaby pomóc w znalezieniu, choćby częściowej, odpowiedzi na pytanie, jak pogodzić dorobek i kapitał związany z umową o pracę z możliwościami stwarzanymi przez nową technologię, zmianami charakteru pracy, ale też oczekiwaniami wielu pracowników. Może będzie to również zachętą dla pracodawców do budowania relacji opartych na współpracy, a nie kontroli i nadzorze. Paradoksalnie to poszerzenie tradycyjnego paradygmatu ochrony czasu pracy na rzecz efektu czasu pracy może też zbliżyć nas do czasu przyrody i do Boga. Do czasu własnego. Możemy sami o sobie stanowić. Organizować czas naszej pracy, angażować do niej partnerów, współtworzyć los firmy, niekoniecznie będąc jej współwłaścicielem. Lęk przed tymi rozwiązaniami nie zmniejszy prawdopodobieństwa czarnego scenariusza.
Praca traci swój ludzki wymiar. Technologia nas uzależnia, potem ubezwłasnowolnia, a wreszcie pochłania, czyniąc z ludzi dodatek do komputera. Człowiek staje się niewolnikiem internetu, czyli swojej pracy. Bez niego nie ma poglądów, nie potrafi wypracować ocen. Czas wolny od internetu nie istnieje.