Wprowadzenie godzinowej płacy minimalnej nie jest równoznaczne ze zwolnieniami. Przeczą temu statystyki, badania i przykłady innych państw.
Gdy w 2008 r. płaca minimalna wzrosła o rekordowe w tym stuleciu 20 proc. (z 936 do 1126 zł), pracodawcy załamywali ręce i wieszczyli Armagedon na rynku pracy. Część zatrudnionych, w szczególności młodych lub wykonujących proste zadania, miała stracić etaty. Przewidywano, że bezrobocie poszybuje w górę, skurczy się liczba miejsc pracy, rozszerzy szara strefa. Okazało się jednak, że stopa bezrobocia – zamiast rosnąć – spadła i to aż o 2 pkt proc. (z 11,5 proc. w styczniu do 9,5 proc. w grudniu 2008 r.). Ubyło prawie 300 tys. bezrobotnych, a przybyło 470 tys. pracujących. Z kolei w 2002 r., jedynym w XXI w., w którym najniższe wynagrodzenie zamrożono (nie wzrosło ani o złotówkę w porównaniu z 2001 r.), bezrobocie spadało, ale tylko o 0,1 pkt proc. (z 18,1 do 18 proc.). Czy to oznacza, że także dzisiejsze opinie ekonomistów i pracodawców, którzy przekonują, że wprowadzenie 12-złotowej minimalnej stawki godzinowej dla zleceniobiorców i samozatrudnionych spowoduje wzrost bezrobocia, można traktować jedynie jako groźby bez pokrycia? A może jest dokładnie odwrotnie, tzn. że wzrost płacy minimalnej lub objęcie nią kolejnych grup zawodowych powoduje wzrost zatrudnienia? Bo przecież wyższe płace oznaczają wyższą konsumpcję, a ta przekłada się na wzrost produkcji, który wymaga większej liczby rąk do pracy.
– Nie można jednoznacznie uznać, że wzrost płacy minimalnej powoduje bezrobocie. Nie potwierdzają tego ani badania, ani praktyka. Można za to wskazać, że wzrost płac ma korzystny wpływ na rozwój gospodarki, o ile jest proporcjonalny do wzrostu wydajności pracy. W Polsce luka między tymi wartościami jest zbyt duża – twierdzi prof. Mieczysław Kabaj z Zakładu Zatrudnienia i Rynku Pracy Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych.