Armia rządowych urzędników oficjalnie się nie powiększa. Wciąż jest na poziomie ok. 122 tys. osób. Co więcej, w 2011 r. i 2012 r. łącznie ubyło w niej dwa tysiące etatów. Patrząc z boku, można mieć wrażenie, że ministrowie i wojewodowie zaczęli poważnie traktować zalecenie szefa rządu o niezwiększaniu zatrudnienia w urzędach. Tym bardziej że co kwartał muszą tłumaczyć się w kancelarii premiera z każdego nowego etatu. Takiego obowiązku nie mają, jeśli podpiszą ze specjalistą umowę-zlecenie lub o dzieło. Jak wynika z sondy DGP, niektóre urzędy zawierają setki takich kontraktów rocznie, a rekordzista Ministerstwo Edukacji Narodowej – grubo ponad tysiąc. Ale wszyscy są zadowoleni. Premier – bo na konferencji prasowej może oficjalnie poinformować, że zatrudnienie w administracji już nie puchnie. Dyrektorzy generalni – bo choć faktycznie zwiększają zatrudnienie, to nie muszą tego wykazywać, a dodatkowo unikają kłopotów związanych z rekrutacją.
Powstaje jednak problem prawny, gdy osoba zatrudniona na zleceniu staje się pseudourzędnikiem. Przychodzi tak jak pozostali o stałych porach i wychodzi ze wszystkimi po godz. 16. Wykonuje te same zadania co inni. Ma nawet naczelnika, który wydaje jej polecenia. Znam osobiście przypadki, gdy osoby na śmieciówkach pracują tak przez wiele miesięcy i nawet zarabiają więcej od zwykłych pracowników. Z pewnością tacy pseudourzędnicy – określani w zawieranych z nimi umowach jako świadczący usługi doradcze czy eksperckie – nie przejmują się tym, że bycie urzędnikiem mianowanym pozostaje w sferze marzeń. Dla nich liczy się to, że mają pracę i niezłe zarobki. Obie te sfery są jednak w urzędach poza wszelką kontrolą. A fikcyjna walka z biurokracją kwitnie.