Zbyt długo człowiek był tresowany w przekonaniu, że praca jest arcyważna. Stała się ona sensem naszego życia. Jej brak przynosi poczucie bezsensu. Większość prac wykonywanych przez zatrudnionych w rozwiniętych gospodarkach świata jest nieproduktywna. Jak się pogodzić z niepewnością pracy?
Zbyt długo człowiek był tresowany w przekonaniu, że praca jest arcyważna. Stała się ona sensem naszego życia. Jej brak przynosi poczucie bezsensu. Większość prac wykonywanych przez zatrudnionych w rozwiniętych gospodarkach świata jest nieproduktywna. Jak się pogodzić z niepewnością pracy?
John Maynard Keynes dość często spotykał się z zarzutem, że nie zaprząta sobie głowy przyszłością. W końcu to przecież on zauważył, że „w długim okresie i tak wszyscy będziemy martwi”. Żeby zamknąć usta krytykom, napisał więc w roku 1930 esej z gatunku economic fiction. Nosił on tytuł „Economic Possibilities for our Grandchildren” („Ekonomiczne perspektywy dla naszych wnuków”) i cieszył się (jak wszystkie publikacje obdarzonego dobrym piórem ekonomisty) sporym zainteresowaniem. Artykuł był niezłym dziwadłem. Po krachu giełdowym z 1929 roku nad światową gospodarką zbierały się już czarne chmury. Panowała (trochę jak teraz) atmosfera schyłkowa. Powszechnie narzekano, że notowany przez cały wiek XIX gwałtowny wzrost zachodnich gospodarek i poziomu życia ich mieszkańców skończył się raz na zawsze. A od teraz będzie już tylko gorzej. Keynes się z takim stawianiem sprawy nie zgadzał. „To, co przeżywamy dziś, to nie jest żaden starczy reumatyzm wieszczący rychłą śmierć. To raczej młodzieńcze bóle, które towarzyszą czasem zbyt szybkiemu wzrostowi organizmu” – pisał w swoim stylu ekonomista. I na dowód kreślił bardzo optymistyczną wizję przyszłości za lat 100. Czyli mniej więcej około roku 2030. Zgodnie z jego wizją nie będzie już wtedy ani zgliszcz wojennych, ani szczególnie głębokich kryzysów ekonomicznych (jak uniknąć tego drugiego, ujawni w swojej sztandarowej „Generalnej teorii” wydanej w 1936 roku). W świecie roku 2030 mieszkańcy rozwiniętych krajów Zachodu mają być jakieś osiem razy (!) bogatsi niż w roku 1930. Przed pokoleniem wnuków stanie tylko jeden wielki problem: bezrobocie technologiczne.
W wizji Keynesa normą stanie się więc 3-godzinny dzień pracy. Przy wysokiej wydajności gospodarczej to zupełnie wystarczy do wyprodukowania takiej ilości dóbr i usług, za które będzie można się utrzymać na bardzo dobrym poziomie. Będzie to oznaczało bardzo poważne zmiany w ludzkim życiu. „Wiem, że taka wizja może budzić u wielu naturalne przerażenie. Zbyt długo człowiek był przecież tresowany w przekonaniu, że praca jest arcyważna. Do tego stopnia, że stała się ona sensem naszego życia. A jej brak prócz problemów finansowych przynosi dojmujące doświadczenie bezsensu” – pisał Brytyjczyk z Cambridge. Dlatego – zdaniem Keynesa – ludzi należy przyzwyczajać do tego, że praca nie jest ostatecznym celem, w którym rodzaj ludzki znajduje swoje spełnienie. Trzeba nauczyć ich nowego sposobu organizowania czasu i znajdywania sensu życia w tym, co się naprawdę lubi. W rodzinie, przyjaciołach, zainteresowaniach, badaniach, sporcie. W keynesowskiej idylli dojdzie również do wielkich zmian wartości społecznych. Wszelkie wątpliwe cnoty związane z umiejętnością gromadzenia pieniędzy przestaną być stawiane na piedestał. „Człowiek przyszłości będzie nareszcie i tak naprawdę... wolny” – pisał ekonomista.
Trudno nie uśmiechnąć się z przekąsem, czytając po latach te słowa Keynesa. Rok 2030 nie tak znów daleko. Ale spełnienia się wizji genialnego Brytyjczyka ciągle jakoś nie widać. Uwolnienie się od konieczności gromadzenia pieniędzy? Wolne żarty. Gwiazdor harwardzkiej socjologii Michael Sandel w książce „Czego nie można kupić za pieniądze” dowodzi wręcz czegoś dokładnie przeciwnego. I mówi, że wraz z postępującą komercjalizacją gospodarki (służba zdrowia, edukacja, transport) znacząco zwiększa się liczba rzeczy i usług, które można sobie po prostu kupić. A im więcej można kupić, tym ważniejszy staje się środek do realizacji tego celu. Czyli właśnie pieniądze. Trzeba jednak przyznać, że w jednym przepowiednia Keynesa się sprawdziła niemal co do joty. Postęp technologiczny zabrał i zabiera dalej miejsca pracy.
A działa to mniej więcej tak, jak opisał kilka lat temu Andy Kessler. – Nie strzelajcie do mnie. Jestem tylko posłańcem. Ale chcecie znać prawdę? Z punktu widzenia przedsiębiorcy najlepsza droga do bogactwa to zwiększanie produktywności. A to oznacza pozbywanie się ludzi. To oczywiste – argumentuje ten przedsiębiorca i inwestor, który kilka lat temu napisał głośną książkę „Eat People – And Other Unapologetic Rules for Game-Changing Entrepreneurs”. Czyli po prostu „Pożeraj ludzi – i kilka innych niepoprawnych zasad dla przedsiębiorców, którzy chcą zmieniać reguły gry”. I choć tych buńczucznych deklaracji słuchać niełatwo, to lektura Kesslera jest bardzo pouczająca. Amerykanin nie koncentruje się bowiem na tym, co już wiemy, i nie pisze o destrukcji całych gałęzi zatrudnienia dla niebieskich kołnierzyków (czyli po polsku robotników). On wybiega w przyszłość. I kreśli zatrważającą wizję dla kołnierzyków białych. Czyli tych wszystkich pracowników umysłowych, którym zdawało się, że są zwycięzcami pędzących procesów gospodarczych ostatnich kilku dekad.
Jak wygląda dziś typowe miejsce pracy? To najczęściej wielki pokój wypełniony stanowiskami wydzielonymi za pomocą ścianek działowych, za którymi białe kołnierzyki robią na swoich komputerach najróżniejsze rzeczy: prowadzą transakcje giełdowe, organizują kampanie reklamowe, coś tam piszą, coś wysyłają. – Proszę sobie wyobrazić, że za 10–20 lat większość tych ludzi może spotkać to samo co rolników, którzy kiedyś stanowili 75 proc. populacji Stanów Zjednoczonych, a dziś ich udział w rynku pracy to mniej więcej 3 proc. Większość po prostu zniknie – dowodzi Kessler. Dlaczego? Większość prac wykonywanych przez zatrudnionych w najbardziej rozwiniętych gospodarkach świata jest nieproduktywna, a więc z ekonomicznego punktu widzenia zbędna i skazana na nieuchronne wyginięcie.
Jak odróżnić zajęcia nieproduktywne od takich, które nie znikną nigdy? Aby odpowiedzieć na to pytanie, Kessler dzieli ludzi na dwa typy podmiotów ekonomicznych: kreatorów i służących. Pierwsi są niezbędni dla gospodarki, bo tworzą innowacje i zwiększają produktywność. To informatycy, którzy napisali program umożliwiający automatyczny rozładunek kontenerowców, co jest tańsze i szybsze od polegania na sile ludzkich mięśni. Albo wynalazcy nowych leków, którzy podnoszą standard życia tysięcy ludzi. A także przedsiębiorcy czy menedżerowie, którzy – jak na przykład twórcy Wal-Martu – wprowadzili w życie usprawnienie, dzięki któremu mogli, ku uciesze konsumentów, sprzedawać taniej. – Ogólny odsetek kreatorów oceniam na jakieś 20 proc. czynnej zawodowo populacji. Reszta to służący. I wszyscy oni nie mogą być pewni dnia ani godziny – dowodzi Kessler.
Służący pójdą pod nóż według dość logicznej kolejności. Pierwsi będą „tragarze”. To ludzie, którzy przesuwają wytworzone przez innych dobra z miejsca na miejsce, w żaden sposób nie przyczyniając się do wzrostu ich faktycznej wartości. Ale rozumieć należy to znacznie szerzej, niż może wskazywać tradycyjne określenie tego zawodu. Kessler zalicza do tragarzy na przykład kelnerów (można przecież wpisać słowa „mała czarna” na klawiaturze albo zamówić napój, używając systemu rozpoznawania głosu czy karty stałego klienta), większość pracowników administracji rządowej oraz gros specjalistów od marketingu i reklamy. Tych ostatnich można nazwać od biedy „supertragarzami”. Biorą trampki za 5 dol., umieszczają na nich podpis Michaela Jordana, robią drogą kampanię reklamową i sprzedają te same trampki za 150 dol. Zdaniem Kesslera nie należy jednak mylić podbitej w ten sposób ceny z tworzeniem prawdziwej ekonomicznej wartości. Oni na zawsze pozostaną służącymi. Zależnymi od aktualnego humoru swoich panów.
Zaraz potem przyjdzie czas na wolne zawody. Kessler ochrzcił ich przedstawicieli mianem „gąbek”, bo w sprytny sposób wysysają pieniądze od reszty społeczeństwa. Ale naprawdę są zwyczajnymi służącymi, choć wielu z nich chciałoby sądzić inaczej. Ich już zabija deregulacja zawodów. A dobije postęp technologiczny. Giełdy internetowe pozwolą obejść licencje potrzebne do bycia traderem. Inteligentne programy do skanowania tekstów prawniczych w poszukiwaniu kluczowych fraz znacząco zmniejszą zapotrzebowanie na jurystów. Spod topora nie umkną nawet lekarze. Bo dzięki wspomaganym komputerowo diagnozom (computer-aided diagnosis, w skrócie CAD) pacjenci nie będą już dłużej skazani na ich wszechmoc. Maszyny zbadają ich lepiej, taniej i dokładniej. Według Kesslera stosunkowo najlepiej szanse na przetrwanie wyglądają u speców od finansów i bankowości. Autor zgadza się wprawdzie, że banki to w gruncie rzeczy pasożytujący na zdrowej tkance ekonomicznej wielcy monopoliści. Ale system finansowy ma ten niezaprzeczalny atut, że kreatorzy ich potrzebują. Bankierzy rzadko sami tworzą innowacje, ale innowacja nie istnieje bez tych, którzy wyłożą na nią pierwszy milion.
Tym, którym po poznaniu apokaliptycznej wizji Kesslera udało się nie umrzeć z przerażenia, spieszę donieść, że autor ma dla nas konkluzję pozytywną. Część zjedzonych i wyplutych przez postęp znajdzie przecież pracę w nowych branżach. I nikt nie będzie po nich płakał, jak nie płacze się dziś za wstawaniem o piątej rano, by napoić ryczące bydło albo ryzykować życie i zdrowie, obsługując własnymi rękami piec hutniczy. A co ważniejsze, duża część służących będzie stopniowo zasilać szeregi kreatorów.
Arcyliberalna utopia Kesslera (podobnie jak progresywna utopia Keynesa) może się jednak sprawdzić tylko częściowo. I owszem, znów zniknie multum stanowisk. Ale znaczącego postępu jakości życia większości pracowników nie będzie. I co wtedy? To temat, który zajmuje ostatnio bardzo wielu badaczy cyberekonomii. Należą do nich choćby Erik Brynjolfsson i Andrew McAfee. Ich wspólna książka „Race Against the Machine” (czyli w wolnym tłumaczeniu „Ściganie się z maszyną”) nawiązuje do hasła „Rage Against the Machine”, czyli zawołania XIX-wiecznego luddyzmu. Ten ruch zrodził się z desperacji ówczesnych robotników z branży tekstylnej, którzy widzieli, jak mechanizacja sprawia, że stają się niepotrzebni. Atakowali więc fabryki i rozbijali krosna w nadziei, że właściciel nie sprowadzi nowych. I praca nadal będzie.
Dziś wiemy, że ich opór był bezcelowy. Co więcej, w długiej perspektywie nie mieli racji. Rewolucja przemysłowa zniszczyła bowiem większość miejsc pracy w manufakturach, ale otworzyła przed gospodarką nowe perspektywy: podniosła wydajność, co umożliwiło osiąganie lepszych zarobków, dzięki mechanizacji rozwiązano też wiele innych problemów cywilizacyjnych. Spójrzmy jednak na te wydarzenia oczami luddystów. Czyli pokolenia niewykwalifikowanych pracowników urodzonych pod koniec XVIII wieku i zmarłych gdzieś w połowie kolejnego stulecia. Tuż przed tym, jak rewolucja przemysłowa zaczęła przynosić korzyści masom. Czy teraz rozumiemy ich położenie trochę bardziej? A Brynjolfsson i McAfee pokazują, że powinniśmy rozumieć ich doskonale, bo dziś znajdujemy się w podobnym położeniu co tamto pokolenie. Tylko zamiast mechanizacji jest rewolucja internetowa. W samych USA w czasie boomu informatycznego (1980–2009) sektor pracy wymagającej średnich kwalifikacji skurczył się o dwie trzecie.
Bardzo podobną wizję przyszłości pracy snuje inny amerykański ekonomista Tyler Cowen. Kilka miesięcy temu na rynku pojawiła się jego najnowsza książka „Average is Over” („Koniec ze średniactwem”). Cowen pisze w niej o dwóch grupach pracowników przyszłości. Jedni będą świetnie wykwalifikowaną i astronomicznie wysoko opłacaną arystokracją świata pracy. Reszta wykonywać będzie proste i łatwo zastępowalne (a więc słabo płatne) czynności. Pomiędzy nimi zaś nie będzie nic. Klasa średnia po prostu zaniknie. I o ile Brynjolsson i McAfee uważają, że rewolucja technologiczna w końcu przełoży się na poprawę położenia również tych słabiej wykwalifikowanych pracowników (zastanawiają się tylko, kiedy to nastąpi), o tyle Cowen jest dużo bardziej pesymistyczny. Jego zdaniem dla słabiej wykwalifikowanych pracowników właściwie nie ma ratunku. Jedyna ich szansa tkwi w edukacji. Zwłaszcza tej internetowej. Zresztą sam Cowen nie zasypia gruszek w popiele i od ubiegłego roku prowadzi własne webinaria, które nazwał nawet szumnie „internetowym uniwersytetem”.
Jeśli kogoś te wszystkie scenariusze przerażają, to jest i dla niego pewne pocieszenie. Utopie, antyutopie i w ogóle wszelkie projekcje przyszłości rzadko się w pełni ziszczają. A nawet jeśli sprawy przybiorą obrót bardzo zły, to zawsze pozostaje wspomniany już Keynes. I jego pocieszające „w długim okresie i tak wszyscy będziemy martwi”.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama