Ważnym elementem powakacyjnej rekonstrukcji rządu może być redukcja miejsc pracy nawet o 20 proc. Zmiany mają też dotknąć służby: cywilną i dyplomatyczne.
Ważnym elementem powakacyjnej rekonstrukcji rządu może być redukcja miejsc pracy nawet o 20 proc. Zmiany mają też dotknąć służby: cywilną i dyplomatyczne.
Część naszych rozmówców z obozu rządzącego twierdzi, że zmiany dotyczące zatrudnienia w administracji mają stanowić element pakietu jesiennego, związanego z rekonstrukcją rządu. Równoległe założenie jest takie, że cięcia w administracji będą się wiązać z podwyżkami dla tych urzędników, którzy zostaną w pracy. – Chodzi też o podniesienie prestiżu zawodu urzędnika państwowego – tłumaczy nasz rozmówca z obozu rządzącego. Na razie nie wiadomo, jak duże podwyżki czekają tych, którzy uciekną spod topora, mówi się np. o zwiększeniu kwoty bazowej.
Osoba z rządu przekonuje, że ostateczne decyzje co do kształtu reformy i jej zakresu nie zapadły. Trwają analizy. – Zmiany będą systemowe, nie chodzi o zwalnianie ludzi na potęgę. Jest też przecież wiele pustych etatów, z którymi trzeba zrobić porządek – tłumaczy nasz rozmówca.
Redukcje po części mają być naturalnym efektem zmniejszenia liczby resortów (najpewniej do 12, czyli mniej więcej połowy obecnego stanu). Ale to także efekt wniosków wyciąganych z czasów pandemii. – Okazało się, że da się zarządzać państwem, nawet w czasie kryzysu, mając połowę ludzi na stanie – mówi nam osoba z rządu.
Z relacji innego polityka Zjednoczonej Prawicy wynika, że zdaniem części ministrów wielu urzędników okazało się zbędnych. – Tyle że cięcia rzędu 10–20 proc. to potężna operacja, pytanie, czy to wykonalne w takim zakresie. Zwłaszcza że planujemy jeszcze zmianę ustawy o służbie cywilnej oraz dwie ustawy kadrowe dotyczące służb dyplomatycznych – dodaje jeden z naszych rozmówców. Nie chce jednak zdradzać szczegółów tych zmian.
Drogę do cięć w administracji otwiera art. 15zzzzzo ustawy covidowej. Zakłada on, że „w przypadku, gdy negatywne skutki gospodarcze COVID-19 spowodowują stan zagrożenia dla finansów publicznych państwa, w szczególności wyższy od zakładanego w ustawie budżetowej wzrost deficytu budżetu państwa lub państwowego długu publicznego”, rząd może w drodze rozporządzenia „określić rodzaj stosowanych rozwiązań w zakresie ograniczenia kosztów wynagrodzeń osobowych” w urzędach centralnych (takich jak ministerstwa czy urzędy wojewódzkie) oraz jednostkach sektora finansów publicznych, o których mowa w art. 9 pkt 5–9 ustawy z 27 sierpnia 2009 r. o finansach publicznych (czyli np. agencje wykonawcze, instytucje gospodarki budżetowej, ZUS, NFZ). Wspomniany przepis daje Radzie Ministrów dwie możliwości: albo nałożenia obowiązku zmniejszenia zatrudnienia w tych podmiotach, albo wprowadzenia mniej korzystnych warunków zatrudnienia pracowników (na czas określony, nie dłuższy niż do końca danego roku budżetowego).
– W rozmowach pojawia się też wariant miękki, by nakazać poszczególnym jednostkom obniżyć koszty funkcjonowania np. o 10 proc., niezależnie od tego, w jaki sposób to osiągną. Ale to może być zbyt trudne – zwraca uwagę jeden z naszych rozmówców.
Zdaniem byłego pracownika jednego z urzędów wojewódzkich, jeśli za cięciami pójdą podwyżki dla pozostałych, zmiany mogą mieć sens. – Tym bardziej że jest sporo naborów, na które nie zgłaszają się chętni, bo zainteresowanie pracą w administracji nie jest dziś zbyt wysokie – tłumaczy. Dodaje jednak, że przy takiej reformie trzeba brać pod uwagę ewentualne kwestie procesowe. – Dobrą metodą jest zmniejszenie kadry kierowniczej, np. przez łaczenie trzech departamentów w jeden. To też bezpieczna forma zmian z procesowego punktu widzenia, bo mamy do czynienia ze zmianami kadrowymi, które są efektem zmian strukturalnych – przekonuje.
Krytycznie o planach rządu wypowiada się prof. Jolanta Itrich-Drabarek z Uniwersytetu Warszawskiego, były członek Rady Służby Cywilnej. – Jestem przeciwnikiem takich reform ad hoc, czyli niejawnie, bez zasad i celu. Reforma administracji jest szczególnie istotna, bo sprawne zarządzanie państwem oznacza zdolność do zaspokajania potrzeb społeczeństwa na możliwie najwyższym poziomie, nie można tego robić pod wpływem chwili – komentuje prof. Itrich-Drabarek. Jak wskazuje, zawsze są dwie drogi. – Albo robimy wszystko, by zachować miejsca pracy i razem ponosimy trud zderzania się z nową rzeczywistością, albo zaczynamy robić swoje porządki, których cel jest w tej chwili niejasny. Pytanie, czy chodzi o zostawienie najlepszych pracowników, czy swoich. Pytanie też, czemu nie zdecydowaliśmy się na reformę administracji w czasach koniunktury. Teraz wygląda to bardziej na gaszenie pożaru niż usprawnianie państwa – ocenia profesor.
Co o przymiarkach rządu sądzi opozycja? – Administracja jest przerośnięta, ale nie wierzę w zmiany kadrowe dokonywane przez tę ekipę. Obawiam się, że redukcje będą służyć temu, by wyciąć do końca resztki służby cywilnej, a w ich miejsce przyjęci zostaną nowi działacze partyjni – komentuje Jan Grabiec z PO.
Podobnie sprawę widzi Anna Maria Żukowska z Lewicy. – Tworzy się super resorty po to, by najbardziej zaufanym w Zjednoczonej Prawicy dać jak największą władzę. Uzasadnienie o przyspieszeniu procesu decyzyjnego do mnie nie trafia, bo te resorty i tak już dziś są duże. A jeśli chodzi o zmiany w administracji, to bonzowie ZP muszą się obudować swoimi, wiernymi sobie ludźmi – twierdzi.
W plany redukcji w administracji nie wierzy Krzysztof Bosak z Konfederacji. – PiS nie jest zdolny do przeprowadzenia nawet 5-proc. cięć i skutecznego rządzenia państwem. Partia rządząca stosuje mechanizm polegający na dezinformowaniu społeczeństwa, by utrzymać wysokie poparcie i dobry wizerunek. Zapowiada się pewne rzeczy, których potem się nie realizuje – mówi Bosak. I dodaje, że jego zdaniem zmniejszenie liczby ministerstw może wręcz wywołać krótkookresowy wzrost wydatków, jak przy każdej tego typu reorganizacji.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama