Brak miejsca na domowe biuro, telekonferencje odbierane z kuchni i rosnący strach przed utratą profesjonalnego wizerunku.
– Dla 32 proc. dyrektorów zachowanie równowagi między życiem prywatnym a zawodowym było trudne lub wręcz niewykonalne. I tylko dla 34 proc. nie stanowiło większego problemu – mówi dr Kaja Prystupa-Rządca z katedry zarządzania Akademii Leona Koźmińskiego, która razem z Kinnarps Polska, Polskim Instytutem Środowiska Pracy oraz Pro Progressio przyjrzała się naszej pracy z domu w czasie pandemii. Dodaje, że w najgorszej sytuacji są stażyści, czyli osoby z dołu hierarchii firmowego zatrudnienia. Niemal wszyscy ankietowani mieli problemy z utrzymaniem work-life balance. Także praca zdalna jest w tej grupie największym wyzwaniem.
Skąd te kłopoty dyrektorów, od których decyzji zależą często losy całego przedsiębiorstwa? Autorzy badania podkreślają, że nie mamy tradycji pracy zdalnej. Wiele firm wciąż opiera się na autorytarnej pozycji szefów, który przed pandemią mogli bez przeszkód monitorować poczynania w biurze. Teraz poczuli, że tracą kontrolę i usiłują ją odzyskać.
Potwierdza to historia opowiedziana przez grupę pracowników firmy konsultingowo-szkoleniowej z siedzibą na warszawskim Mokotowie. Przez pierwsze dwa tygodnie po przejściu na pracę zdalną dyrektor organizował im trzy razy dziennie wideokonferencje, z których każda trwała 40 minut, wysyłał e-maile kontrolne. – Później sytuacja nieco się uspokoiła, ale nadal czujemy się na cenzurowanym – słyszymy.
– W takich sytuacjach rozwiązaniem może być praca w systemie Kanban. W formie np. wirtualnej, ogólnodostępnej pracownikom tablicy. Zadania są tu przypisane konkretnym osobom. Jak na dłoni widać więc stan działań – radzi dr Prystupa-Rządca. Odwołuje się do badań, które pokazały, że najłatwiej w pracy zdalnej odnaleźli się dyrektorzy z branży IT lub kierownicy takich działów w korporacjach. Tam od lat sprawdza się system szybkich spotkań, nazywanych stand-up meetingami. To rodzaj odprawy, kto i co danego dnia ma do wykonania.
37 proc. ankietowanych oceniło obecny poziom wyzwań zawodowych jako łatwy, 21 proc. – trudny. – Gdy zaczęliśmy dopytywać, okazało się, że jedna trzecia nie ma osobnego pomieszczenia do pracy zdalnej, niektórym brakuje nawet własnego kąta. To zwykle osoby z dołu hierarchii firmy, młode, gorzej zarabiające – opisuje Karina Kreja z firmy Kinnarps Polska, współautora badań. Utkwił jej w pamięci przypadek kobiety zatrudnionej w call center. Spędza po osiem godzin, pracując w toalecie. Z przerwami, by inni domownicy skorzystali z tego przybytku. – Pierwszy etap przenoszenia pracy z biur do domów można uznać za udany. Ale firmowe laptopy często stanęły na… deskach do prasowania. Dlatego nie podzielam optymizmu niektórych prezesów, którzy odtrąbili już sukces home office. Ludzie decydowali się na warunki polowe, bo nie mieli wyjścia. Teraz jest pora na analizę, kto realnie może w domu pozostać.
Osobną grupą niezadowolonych okazali się specjaliści, którzy w firmach mieli wytyczony wąski zakres prac. Większość wskazała na dłuższy niż przed pandemią czas pracy. Jednocześnie niemal 70 proc. narzeka na zmniejszenie liczby godzin, jakie poświęcają swoim zadaniom. Skąd ten paradoks? To właśnie efekt skupiania się na telekonferencjach zamiast na konkretnych zadaniach – tłumaczą autorzy badania.
Przybywa także osób, które boją się utraty… profesjonalnego wizerunku. – Po początkowej fazie, gdy telekonferencje prowadziliśmy z kuchni czy sypialni, nachodzi nas refleksja: czy w familiaryzowaniu nie zabrnęliśmy za daleko – dodaje Karina Kreja. – Dziś coraz więcej osób wyłącza kamerki podczas konferencji. Oficjalnie, by nie obciążać sieci. Ale to raczej próba ponownego odgrodzenia domu od pracy.