Po dwóch latach od uruchomienia huty, jak w Korszach nazywają zakład recyklingu akumulatorów, jabłka były gładkie jak buzia niemowlęcia, bez jednego robaka. Dopiero później przyszło pani Stanisławie do głowy, że robaki musiały pozdychać od trucizny w powietrzu.
Magazyn DGP 20.12.19 / Dziennik Gazeta Prawna
Kiedy Stanisława Rostecka wychodzi przed dom i zamyka oczy, pod powiekami widzi obraz, którego już nie ma. Po bokach krzaki truskawek, agrestu i porzeczek, w środku grządki ziemniaków, obok pietruszka i marchew. Dalej drzewa: cztery orzechy włoskie, śliwa, czereśnia, wiśnia i jej ulubione jabłonie. Przy jabłoniach zawsze nachodzi ją myśl, że to one pierwsze ostrzegały ją przed niebezpieczeństwem. Po dwóch latach od uruchomienia huty, jak w Korszach nazywają Zakład Recyklingu Akumulatorów firmy ZAP Sznajder Batterien SA, jabłka były gładkie jak buzia niemowlęcia, bez jednego robaka. Dopiero później przyszło pani Stanisławie do głowy, że robaki musiały pozdychać od trucizny w powietrzu. Ale wtedy było już za późno, ogródek umierał. Wkrótce uschło wszystko.
Pani Stanisława Rostecka przed swoim domem w Korszach fot. Wojtek Górski / DGP
Pani Stanisława Rostecka przed swoim domem w Korszach
Pani Stanisława wspomina, że gdy dziewięć lat temu z kominów huty poszedł pierwszy dym, nie wiedzieli, z czym mają do czynienia. Wcześniej przez lata była tu Agroma, która handlowała maszynami rolniczymi. Z jej strony niczego nie musieli się obawiać, więc gdy zakład ruszył, nie mieli złych przeczuć. Tym bardziej że żaden urzędnik nie pofatygował się, by im powiedzieć, że teraz nie będą już tu sprzedawać traktorów, tylko utylizować akumulatory, a to oznacza elektrolity, ołów, kadm, siarkę, żużle, zgary i inne groźno brzmiące substancje. Ma żal, bo mieszkali najbliżej zakładu i urzędnicy przed podjęciem ostatecznych decyzji powinni byli ich wysłuchać, zapytać, co o nowym sąsiedztwie myślą i wziąć pod uwagę ich obawy. Nic z tych rzeczy, nie w Korszach. – Jak byśmy tu jacyś gorsi byli, mniej ważni – mówi pani Stanisława.

Strach i gniew

Kiedy komin zaczynał dymić, ciemny pył osiadał wszędzie. Czasami, po nocy, trzeba było go zbierać z parapetów za pomocą zmiotki i szufelki. Tyle tego było. W takie dni gonili dzieci do domów, żeby ich też nie przysypało.
Jeszcze większy niepokój budziły białe kropki, które pojawiały się na autach i roślinach. Z karoserii dało się je zmyć, ale na delikatniejszych od blachy liściach widać było wokół nich charakterystyczne kółka, co świadczyło o tym, że substancja musi być żrąca. Nie mieli pojęcia, co to dokładnie było, ale ludzie pracujący w zakładzie powiedzieli, że siarka.
Brama wjazdowa na teren zakładu w Korszach fot. Wojtek Górski / DGP
Strach przed hutą rósł z dnia na dzień. Ale ta nic sobie z tego nie robiła. Nie dość, że dymiła, to jeszcze śmierdziała. Poszli się więc poskarżyć i usłyszeli, że śmierdzi, bo musi śmierdzieć. Wtedy strach przerodził się w gniew.
Pierwsi zaprotestowali ci, którzy hutę mieli na wyciągnięcie ręki. To mała grupa, więc ich głosy nie mają wielkiej mocy. Po dwóch latach dołączają do nich ci, co mieszkają dalej, bo smród i dymy dają się już we znaki całemu miastu. Powstaje Komitet na rzecz Ochrony Środowiska i Zdrowia Mieszkańców Miasta Korsze, a lokalni radni interweniują u starosty. Na warunki uskarżają się też pracownicy huty, więc wchodzi tam powiatowy inspektor sanitarny. Pomiary, które wykonuje na stanowiskach pracy, wykazują ośmiokrotne przekroczenie norm ołowiu. W grudniu 2013 r. podejmuje decyzję o zawieszeniu działalności zakładu i zawiadamia prokuraturę o możliwości stworzenia zagrożenia dla zdrowia pracowników.
Na kilka miesięcy huta zapada w letarg. W lutym 2014 r. wojewódzki inspektor sanitarny cofa zakaz, a w maju produkcja znów rusza pełną parą. Ale prokuratorskiej maszyny nie da się już zatrzymać.

Z ołowiem za pan brat

Na zlecenie Komendy Wojewódzkiej Policji w Olsztynie badania przeprowadza Instytut Ekspertyz Sądowych im. prof. dra Jana Sehna w Krakowie. Ma ustalić, czy pracownicy zakładu byli narażeni na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty zdrowia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu w związku ze znacznym przekroczeniem stężenia ołowiu.
Próbki zostają pobrane trzykrotnie: 2, 11 i 13 września 2014 r. Wyniki nie pozostawiają wątpliwości: w tych dniach ze względu na dużą zawartość ołowiu w badanym materiale zagrożeni byli nie tylko pracownicy, lecz także osoby zamieszkałe w najbliższej odległości od zakładu ZAP Sznajder.
Brama wjazdowa na teren zakładu w Korszach
Autorzy opinii podkreślają, że związki ołowiu należą do wyjątkowo trujących. Ołów dostarczany do przewodu pokarmowego z żywnością jest wchłaniany u ludzi dorosłych w około 10 proc., a u dzieci aż do 50 proc. Potem jest transportowany przez krew do tkanek i narządów, w których się gromadzi, wywierając negatywny wpływ zwłaszcza na układ sercowo-naczyniowy, moczowy, nerwowy i immunologiczny. W zatruciach przewlekłych może nawet dojść do uszkodzenia szpiku kostnego.
Ostrzegają, że ołów dostaje się do organizmu również przez układ oddechowy, a jego wytop i oczyszczanie może powodować emisję tego metalu do atmosfery. „W przypadku dużej huty strefa zanieczyszczenia powietrza w jej otoczeniu może wynosić około 15 km. W przypadku Korsz odległość 300 metrów od źródła emisji, jaka jest wymieniona w postanowieniu, to dystans, który może okazać się niebezpieczny dla osób stale przebywających i zamieszkałych w tym środowisku, narażonych przez 24 godziny na działanie nieorganicznych związków ołowiu. Może przyczynić się do zatrucia chronicznego ołowiem” – piszą autorzy opinii.
W Korszach najbliższy dom stoi niespełna 60 m od płotu ogradzającego zakład. Kiedy przestraszeni wynikami ekspertyz mieszkańcy robią sobie badania, okazuje się, że ołów znajduje się we krwi nie tylko dorosłych, lecz także dzieci. – Kominy dymiły, a w tym czasie dzieciaki bawiły się w piaskownicy, grały w piłkę, spały przy otwartych oknach. Nikt nie ostrzegł ich przed niebezpieczeństwem, chociaż podczas jednego z badań stwierdzono emisję ołowiu osiem razy przekraczającą normy, a dwutlenku siarki aż 57 razy – mówi Henryk Rechinbach.

Indie to nie Italia

Henryk Rechinbach dołącza do komitetu na początku 2014 r. i w oczach ludzi związanych z zakładem szybko staje się wrogiem numer jeden. Nie bez powodu. Ma czas, cierpliwość i doświadczenie – był nauczycielem, kontrolerem ruchu kolejowego, przez krótki czas burmistrzem Korsz. Zna urzędnicze procedury, dokumenty go nie przerażają. Umie je czytać i wyciągać wnioski, co czyni z niego niewygodnego przeciwnika.
Kiedy w ręce wpada mu decyzja środowiskowa wydana przez burmistrza Korsz, dowiaduje się, jak powinien wyglądać proces odzyskiwania ołowiu ze starych akumulatorów. Kluczowe są dwie instalacje. Pierwsza służy do kruszenia zużytych akumulatorów i usuwania z nich elektrolitu i części plastikowych. Reszta, czyli pasta ołowiowa, najpierw trafia do pieca obrotowego, gdzie zostaje przetopiona, a potem do kotłów rafinacyjnych, gdzie za pomocą dodatków otrzymuje się ołów o odpowiednim składzie chemicznym.
W paście jest ponad 40 proc. ołowiu, który po odzyskaniu posłuży do produkcji nowych akumulatorów, ale też około 8 proc. siarki. Zanim więc pasta trafi do kotłów, powinna zostać odsiarczona, by proces był jak najmniej szkodliwy dla środowiska. Do tego właśnie służy druga instalacja. Uzyskany w ten sposób siarczan sodu miał być krystalizowany i powtórnie wykorzystany, a odseparowane wcześniej części plastikowe przerobione na granulat. Właśnie to, czyli odzyskiwanie i przetwarzanie, nazywa się recyklingiem. I tak miało to wyglądać w Korszach. Ale nie wyglądało.
Właściciel zakładu deklarował, że będzie odzyskiwał ołów z wykorzystaniem urządzeń i technologii włoskiej firmy Engitec Technologies SpA. Na podstawie tej technologii został opracowany raport oddziaływania na środowisko i określone warunki zabudowy. Na adaptację dawnego zakładu Agromy Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska przyznał firmie ZAP Sznajder Batterien ponad 4 mln zł dotacji.
Strefa ujęcia wody w Korszach fot. Wojtek Górski / DGP
Tymczasem, jak z dokumentów wyczytał Rechinbach, w hucie zastosowano urządzenia indyjskiej firmy GRAVITA Exim Ltd. A technologia oferowana przez tę firmę instalacji odsiarczania nie przewiduje. Co oznacza, że podczas wytapiania ołowiu z pasty zanieczyszczonej siarką jej związki są ubocznym, szkodliwym produktem. Teoretycznie można je neutralizować, ale w Korszach, sądząc po wynikach badań, nie zawsze i nie całkiem się to udawało. – Biorąc pod uwagę, że nie przetwarzano też części plastikowych, których nie granulowano, a część z nich spalano, trudno mówić o recyklingu, który zakład ma w nazwie – przekonuje Rechinbach. – To tylko wytapianie ze starych akumulatorów ołowiu, którego firma potrzebuje do produkcji nowych. Ze szkodą dla środowiska i ludzi.

Wyrzut sumienia

Burmistrz w listopadzie 2014 r. mówi w telewizji, że zakład w obecnej formie nie może funkcjonować, bo nie respektowano warunków zabudowy i uwarunkowań środowiskowych. Twierdzi, że pozwolenie zintegrowane, które dało firmie możliwość rozpoczęcia działalności, zostało wydane przez marszałka województwa z wieloma wadami i uchybieniami. Do dziś jednak nie wystąpił o jego uchylenie.
Wojewódzki inspektor sanitarny, dla odmiany w radiu, ostrzega, żeby nie jeść owoców i warzyw z Korsz, bo jest w nich ołów. W zbożu zresztą też. Ale ludzie jedzą, bo nie każdy słucha radia, a inspektor poza rozmową w studiu nie zrobił nic, by temu zapobiec. Żadnych obwieszczeń, ulotek, żadnych rozmów z mieszkańcami.
Ludzie z Korsz coraz częściej skarżą się na złe samopoczucie, więc w 2015 r. radni powiatowi domagają się zamknięcia huty, a starosta kętrzyński informuje Regionalnego Dyrektora Ochrony Środowiska w Olsztynie, że zakład odprowadzał do rowu melioracyjnego niepodczyszczone wody opadowe i roztopowe oraz wody odciekowe z odpadów. I że w związku z tym wystąpiło bezpośrednie zagrożenie środowiska. Zwraca się jednocześnie do marszałka województwa o nałożenie na zakład dodatkowych warunków, które przyczynią się do jego zmniejszenia. Ale RDOŚ nie widzi potrzeby przeprowadzenia działań zapobiegawczych, a marszałek nie cofa pozwolenia. Wszystko zostaje po staremu.
Z decyzjami urzędników nie zgadzają się członkowie komitetu. Jadą do urzędu marszałkowskiego z transparentem „Korsze – jesteśmy waszym wyrzutem sumienia”. I od ponad czterech lat stoją z nim na każdej sesji sejmiku regularnie miesiąc w miesiąc. Lucyna Szymańska, pielęgniarka, ma wrażenie, że mogliby tak stać wiecznie. – Problem w tym, że wszyscy się do nas przyzwyczaili, nie zwracają na nas uwagi i nawet już nie udają, że chcą pomóc – mówi. – W kuluarach pozwalają sobie na stwierdzenia, że to prywatna wojna Henryka Rechinbacha. Nie widzą problemu w hucie, tylko w nas.
O Rechinbachu mówią, że o zakładzie wie dziś więcej niż jego dyrektor. Ale nawet on nie wie, dlaczego mimo kontroli i dowodów na liczne nieprawidłowości żaden urząd nie zrobił nic, by pomóc Korszom.

Brudna ziemia, zła woda, nieczyste powietrze

Wejścia do zakładu broni tabliczka „Teren prywatny”. Henryk Rechinbach pokazuje więc hutę zza ogrodzenia. Tu stał magazyn, w którym składowano odpady. Już go nie ma, został rozebrany, ale zanim się to stało, pani Stanisława wiele razy widziała, jak pracownicy wchodzili do niego ubrani w kombinezony, z maskami na twarzy. Stąd wie, że to, co tam leżało, nie mogło być bezpieczne.
Piec do wytopu i kotły rafinacyjne stoją w hali z kominami. Hala była wcześniej zwykłym magazynem i zdaniem Rechinbacha nigdy nie zmieniono sposobu jej użytkowania, czego wymaga prawo budowlane. Nie zainstalowano w niej na przykład śluzy, więc gdy otwierano bramę – bo, jak w telewizji lokalnej szczerze przyznał wiceprezes, pracownikom brakowało czasami powietrza – wszystkie zanieczyszczenia wydostawały się na zewnątrz. Tam, gdzie bawiły się dzieci.
A tu, tuż za ogrodzeniem, jest jedyne dla Korsz ujęcie wody pitnej. Żadne badania nie potwierdziły, by wodzie groziło zanieczyszczenie, ale wiadomo, jak to z badaniami bywa. – W 2016 r. WIOŚ przeprowadził w zakładzie kontrolę i specjalnych uchybień nie stwierdził – mówi Rechinbach. – Tyle że podczas zapowiedzianej wizyty nie pracowała ani kruszarka, która w ciągu doby może skruszyć 50 ton zużytych akumulatorów, ani piec obrotowy, który w ciągu doby może wytopić 20 ton pasty ołowiowej. Nigdy nie zmierzono, ile pyłów, ołowiu, arsenu, kadmu czy siarki przedostaje się do powietrza, gdy zakład wykorzystuje pełną moc przerobową. I ile z nich opada wraz z deszczem i wsiąka w ziemię.
Pewne wyobrażenie o tym daje ekspertyza Instytutu Ochrony Środowiska – Państwowego Instytutu Badawczego zrobiona na zlecenie Prokuratury Okręgowej w Olsztynie. Chodziło o stwierdzenie stopnia zanieczyszczenia wody, powietrza i powierzchni ziemi ołowiem oraz innymi substancjami, a także zbadanie, czy spowodowało to istotne obniżenie ich jakości.
„Opinia w zakresie oddziaływania na środowisko ZAP Sznajder Batterien SA Oddział Produkcyjny w Korszach” powstaje w marcu 2016 r. Wynika z niej, że w ciągu kilkuletniej działalności produkcyjnej przedsiębiorstwo spowodowało wyraźne zanieczyszczenie głównych elementów środowiska w jego sąsiedztwie. Od czterech do siedmiu razy zwiększyła się zawartość ołowiu w glebach. Zanieczyszczeniu ołowiem uległy uprawiane w sąsiedztwie zakładu rośliny, w których wykryto ilości tego pierwiastka przekraczające normy, a ponieważ badano głównie owoce i warzywa, stwierdzono, że zagraża to zdrowiu mieszkańców. Zanieczyszczone ołowiem osady denne w rowie melioracyjnym, do którego huta odprowadzała ścieki deszczowe, zagrażają z kolei jakości wód w okolicznych rzekach. Autorzy opinii podkreślają, że szkodliwe dla ludzi i środowiska działanie zakładu odbywa się głównie drogą powietrzną w wyniku emisji zanieczyszczonych pyłów, przede wszystkim ołowiem. Ale nie tylko, również kadmem i arsenem. – Proszę sobie wyobrazić metr sześcienny powietrza, a w nim czterysta razy więcej arsenu niż przewidują średnioroczne normy – mówi Rechinbach. – Który z rodziców pozwoliłby choć na chwilę pooddychać tym powietrzem swojemu dziecku? Żaden. A dzieci w Korszach musiały.

Nie zamknęli, czyli jest OK

Kiedy w listopadzie 2014 r. Henryk Rechinbach mówi przed kamerami, że huta działa nielegalnie i emituje trucizny, że jej właściciel świadomie łamie przepisy, a instytucje państwowe nic z tym nie robią, bo zakład chronią politycy, prezes i wiceprezes zarządu ZAP Sznajder Batterien SA oskarżają go o zniesławienie. Po trzyletniej batalii sąd uwalnia go od wszystkich zarzutów.
Jednocześnie 13 czerwca 2019 r. Sąd Okręgowy w Olsztynie uznaje Sławomira W., dyrektora zakładu w Korszach, winnym tego, że „od lipca 2012 do grudnia 2015 roku dopuścił do zanieczyszczenia ziemi, wody i powietrza w odległości co najmniej 200 metrów od terenu zakładu w stopniu, który mógł stworzyć potencjalne zagrożenie dla zdrowia ludzi”. I skazuje go na 30 tys. zł grzywny oraz 20 tys. zł nawiązki.
Strefa ujęcia wody w Korszach
Mimo to przedsiębiorstwo odpiera wszystkie zarzuty. Po pierwsze, ma wszelkie niezbędne pozwolenia. A po drugie, zastosowana technologia spełnia zapisy BAT (Best Available Technology), czyli najlepszych dostępnych technik w przemyśle metali nieżelaznych obowiązujących wszystkie państwa członkowskie Unii Europejskiej. W konkluzjach BAT określone są między innymi poziomy emisji zanieczyszczeń do powietrza i zakład w Korszach, jak każdy inny legalnie działający podmiot w Polsce czy Europie, w ramach swojej działalności mógł i emitował zanieczyszczenia do powietrza. – Posługiwanie się przez tzw. komitet pojęciem „skażenie środowiska” jest niezgodne z rzeczywistością i ma na celu podgrzanie atmosfery dotyczącej zakładu, co jest charakterystyczne w działalności tej nieformalnej organizacji – twierdzi Tomasz Sankowski, dyrektor ds. technicznych i ochrony środowiska w ZAP Sznajder Batterien SA. Najlepszym dowodem, że wszystko jest zgodne z prawem, jest fakt, że mimo licznych kontroli nie wydano żadnej decyzji zakazującej prowadzenia działalności.
I o to właśnie mieszkańcy Korsz mają do władz pretensje. Największe do marszałka województwa. Ten broni się, twierdząc, że pozwolenie zintegrowane dla zakładu w Korszach wydano zgodnie z obowiązującymi w tamtym czasie przepisami. Zgodnie z przepisami były też rozpatrywane wszystkie kierowane do marszałka skargi od mieszkańców. Niektóre z nich przekazano ministrowi środowiska, ale i on nie stwierdził nieważności decyzji.
Burmistrz Korsz też nie widzi problemu. Przyznaje, że na początku działalności zakład mógł popełnić jakieś błędy, ale nawet jeśli wystąpiły pewne nieprawidłowości związane z zanieczyszczeniem środowiska, to nie uważa, że są one bezpośrednio zależne od produkcji. Jego zdaniem sprawa ma charakter polityczny. Radni miejscy, powiatowi i ludzie mający aspiracje próbują w ten sposób zbić kapitał społeczny.
Skoro jest tak dobrze, dlaczego jest tak źle? Jeśli technologii stosowanej w zakładzie niczego nie można zarzucić, dlaczego wyniki badań raz po raz wykazują skażenie środowiska? A może wcale nie jest tak dobrze, jak chcą urzędnicy. Może – jak mówią nie tylko w Korszach – wszyscy, od burmistrza po marszałka województwa, popełnili błędy i nie chcą się do tego przyznać, bo musieliby wziąć na siebie odpowiedzialność za wszystko, co przez te dziewięć lat się wydarzyło. – Dlatego zamiast zamknąć zakład, nakładają na niego jakieś śmieszne grzywny – tłumaczy Rechinbach. I zapowiada, że komitet skieruje wkrótce do prokuratora zawiadomienie o przekroczeniu uprawnień urzędniczych przez marszałka.

To nie poprawa, to recydywa

W maju delegacja komitetu jedzie do Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska. Po ich wizycie GIOŚ wszczyna kontrolę. Zaczyna się w maju, kończy we wrześniu. Jej wyniki przesłano do starosty i marszałka, ale urzędnicy nie udostępnili ich mieszkańcom Korsz. – Powtarza się sytuacja sprzed dwóch lat – mówi Rechinbach. – Badania zlecone wtedy przez WIOŚ miały ocenić stan techniczny kanalizacji przemysłowej. Władze spółki nie zgodziły się na udostępnienie wyników, bo ich zdaniem mogły ujawnić tajemnice przedsiębiorstwa. Kiedy po dwóch latach walki o ich odtajnienie, poznaliśmy je, okazało się, czego się naprawdę bali: kanalizacja była w takim stanie, że nie można było wykluczyć przenikania do gruntów trujących związków. Teraz prawdopodobnie boją się tego samego.
Podejrzenia potęgował fakt, że na początku lipca zakład zawiesił działalność. Oficjalnie z powodów ekonomicznych. Ale w Korszach mówi się, że przyczyną mogą być wyniki kontroli. Może chodzi o wodę? Jedyne ujęcie wody dla Korsz jest tak blisko huty, że aż niemożliwe wydaje się, by znajdujący się wokół ołów nie przeniknął do wód podziemnych. Na ostatniej radzie miasta burmistrz poinformował, że Korsze muszą mieć drugie ujęcie wody, bo pierwsze jest na wyczerpaniu. Może tak być, bo zakład nie miał własnego i korzystał z tej samej wody co całe miasto. Ale, choć burmistrz zaprzecza, być może chodzi też o zanieczyszczenia.
Na początku lipca zakład zawiesił działalność. Jedyne ujęcie wody dla Korsz jest tak blisko huty, że aż niemożliwe wydaje się, by znajdujący się wokół ołów nie przeniknął do wód podziemnych
Z tego, co mieszkańcom udało się z różnych źródeł dowiedzieć, wynika, że kontrola stwierdziła naruszenie warunków pozwolenia zintegrowanego. Po pierwsze, w zakresie gospodarowania odpadami powstającymi w związku prowadzoną działalnością, w szczególności ich magazynowania i przekazywania nieuprawnionemu podmiotowi. Po drugie, w zakresie niektórych procesów technologicznych wymienionych w decyzji środowiskowej. I po trzecie – umowy zawartej z przedsiębiorstwem wodociągowo-kanalizacyjnym o zaopatrzenie w wodę i odprowadzanie ścieków przemysłowych do kanalizacji miejskiej. Poza tym badania gleby wykazały, że stężenie ołowiu w jednej z próbek pobranej na granicy zakładu wzrosło od 2007 roku aż 70-krotnie, przekraczając dopuszczalne normy. W 2014 roku, kiedy badania wykazały nawet siedmiokrotny wzrost zawartości ołowiu w glebie, przekroczenia norm jeszcze nie stwierdzono. A to oznacza, że w ciągu pięciu lat sytuacja uległa pogorszeniu. – Prokurator oskarżający dyrektora zakładu żądał dla niego roku więzienia w zawieszeniu na trzy lata – mówi Rechinbach. – Wyrok był łagodniejszy, bo sędzia uznał, że w działalności zakładu nastąpiła poprawa. Wyniki ostatniej kontroli dowodzą, że został wprowadzony w błąd, a zakład wciąż zanieczyszczał środowisko. To ewidentny przykład recydywy – przekonuje Henryk Rechinbach.
Na razie w Korszach mogą oddychać pełną piersią. Ale to, że huta zawiesiła działalność, nie uśpiło ich czujności. Wiedzą, że pozwolenie zintegrowane wygaśnie dopiero po dwóch latach. I to pod warunkiem, że przed ich upływem zakład choć na kilka dni nie uruchomi produkcji, bo wtedy znów nabiera ważności na kolejne dwa lata. – Dopóki stoją kominy, nie możemy spać spokojnie – mówi Stanisława Rostecka.
W tym roku pani Stanisława kończy 85 lat. Od 61 lat mieszka w tym samym miejscu i pamięta dobrze czasy, kiedy kominów nie było, nie wiedziała nic o pozwoleniach zintegrowanych, a obok domu, w stawiku przed nim, a nawet w rowie melioracyjnym, do którego dziś nikt nie odważyłby się włożyć ręki, pluskały się dzikie kaczki i kurki wodne. I bardzo by chciała znów je tu zobaczyć.