W najciemniejszej godzinie minionego kryzysu z lat 2008–2009 większość krajów rozwiniętych sięgnęła po wiele innowacyjnych sposobów stabilizowania koniunktury. Dziś widać, że niektóre z nich mocno się wynaturzyły. Chodzi tu zwłaszcza o schemat skrócenia czasu pracy.
/>
Działało to tak: w związku z pogarszającą się koniunkturą pracodawcy zredukowali liczbę godzin pracy. Oszczędzali w ten sposób na kosztach płac. Argumentowali, że jeśli tego nie zrobią, to będą zmuszeni do zwolnień. W tym momencie do gry wchodziło państwo, rekompensując pracownikom obniżone pensje. W ten sposób biznes oszczędzał, a zatrudnieni nie byli aż tak mocno stratni. Przy okazji stabilizowana była koniunktura. Na podobne schematy zdecydowało się wówczas 25 z 33 krajów OECD. Polska do pewnego stopnia też, choć z powodu i tak bardzo elastycznego rynku pracy nie jesteśmy w tej kwestii reprezentatywni dla reszty Zachodu. Ale na przykład Francja już tak. I tam nakłady państwa na ten cel skoczyły z 5 mln euro w 2007 r. do 300 mln 2 lata później. Kłopot jednak w tym, że gdy skończyła się recesja, wydatki budżetowe na takie stabilizowanie rynku pracy wcale się nie skończyły. W 2014 r. we Francji na dopłaty do skróconej pracy nadal szło 150 mln euro rocznie.
Tylko czy tak na pewno powinno być? Zastanawiają się nad tym w swojej najnowszej pracy Pierre Cahuc i Sandra Nevoux z paryskiej École polytechnique. Ekonomiści nie podważają samego (z gruntu keynesowskiego) sensu zastosowania państwowych dotacji do pracy w czasach dekoniunktury. Dowodzą tylko, że gdy kryzys mija, stają się one coraz mniej uzasadnionym sposobem dosypywania publicznych pieniędzy do kieszeni prywatnego biznesu. Ich zdaniem na przedłużeniu programu najbardziej korzystają duże firmy. To one biorą euro z publicznej kasy i wykorzystują je do osłonięcia sezonowych fluktuacji na rynku. Innymi słowy rynek jest pozornie sztywny (jak we Francji), ale w rzeczywistości uelastycznia się i niepostrzeżenie wychyla w kierunku interesów prywatnego biznesu. A wszystko ukryte za fasadą troski korporacji o wysokie zatrudnienie. Tworzy się sytuacja jak z kiepskiej komedii omyłek. Przy stoliku restauracyjnym bryluje biznes, który zamawia kolejne dania, tworząc wrażenie, że to on za nie zapłaci. A na koniec rachunek po cichutku reguluje państwo.
Gdy kryzys mija, dotacje stają się coraz mniej uzasadnionym sposobem dosypywania państwowych pieniędzy do kieszeni prywatnego biznesu. Duże firmy biorą euro z publicznej kasy i wykorzystują je do osłonięcia sezonowych fluktuacji na rynku
Jak wyjść z tej pułapki i nie wylać dziecka z kąpielą? Zdaniem Nevoux i Cahuca państwa nie muszą koniecznie likwidować programów dopłat do skróconej sezonowo pracy. Powinny jednak bezwzględnie zadbać o to, by pracodawcy wzięli na siebie większą część kosztów (płacowych i pozapłacowych) takiego rozwiązania. Bo na razie tego nie robią. Francuscy ekonomiści przypominają, że w bardzo wielu krajach (Belgia, Kanada, Dania, Hiszpania czy Irlandia) pracodawcy w ogóle nie uczestniczą w kosztach krótszej pracy. Wszędzie tam państwo jest frajerem totalnym. Można też sięgać po metody, jakich próbują Amerykanie czy Włosi – dopłata jest uzależniona od autentycznej indywidualnej sytuacji przedsiębiorstwa liczonej na zasadzie oceny doświadczenia z przeszłości. No, ale do tego trzeba mieć sprawne państwo i sporo kapitału społecznego w postaci zaufania między państwem, biznesem a światem pracy.
Wiele zależy oczywiście od siły przetargowej samego biznesu. Jeżeli przedsiębiorcy mają zbyt mocną pozycję wśród klasy politycznej czy opiniotwórczych mediów, to bardzo łatwo jest im szantażować publikę hasłem: „jak mi nie pomożecie, to będę zmuszony zwalniać ludzi”. Dlatego tak ważne jest w dzisiejszym pokryzysowym świecie odbudowywanie wpływów i siły zorganizowanych pracowników. Tylko w ten sposób możemy złapać jako taką równowagę.