Nowa ustawa o kredycie konsumenckim obowiązuje niecały tydzień. I już została skrytykowana jako skomplikowana i niezrozumiała dla zwykłego Kowalskiego. Nie na tym jednak polega największa jej wada.
Aby rzetelnie ocenić skutki wejścia w życie nowej regulacji, trzeba poczekać przynajmniej kilka miesięcy. Już dziś jednak można postawić tezę – banki na niej zarobią. Zapytane przez nas, czy skorzystają z okazji, aby nałożyć na klienta następne opłaty, zgodnie odpowiedziały: tak. Skończy się więc darmowe zwracanie kredytów w ciągu 10 dni od podpisania umowy. Bank nakaże konsumentowi zwrot pożyczonego kapitału oraz dodatkowo zapłatę odsetek za okres, w jakim z niego korzystał. Ponadto instytucje finansowe będą pobierać rekompensatę, gdy klient wcześniej spłaci kredyt o stałej stopie oprocentowania. Nowe przepisy likwidują również maksymalny próg 5 proc. łącznej kwoty wszystkich opłat, prowizji oraz innych kosztów związanych z zawarciem umowy o kredyt konsumencki. Banki będą więc mogły ustalać je w dowolnej wysokości.
Co dostali konsumenci w zamian? Po pierwsze, więcej czasu na zwrócenie kredytu. Ale im dłużej będą się namyślać, tym więcej zarobi bank. Po drugie, na korzyść klienta ma działać zwiększenie obowiązków informacyjnych po stronie kredytodawcy. Czy to jednak wzmocni ochronę najsłabszych uczestników rynku? Wątpię. Obecnie przytłaczająca większość konsumentów, wybierając bank, kieruje się przede wszystkim przekazem reklamowym. Znikomy procent zadaje sobie trud, aby porównać oferty różnych banków. I tych nawyków nie zmieni nawet ujednolicony formularz informacyjny, który konsumentowi wręczy pracownik banku.
Może się więc okazać, że na nowej ustawie – wprowadzanej pod hasłem zwiększenia ochrony konsumentów – zyskają przede wszystkim instytucje finansowe. A ich klienci? Wrócą do domów z jeszcze grubszym plikiem dokumentów, który – tak jak dotychczas – nie czytając wrzucą do szuflady.