Jako prawnik – z obrzydzeniem, a jako obywatel – z rozpaczą obserwuję tych przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości, którzy nawołują do lustracji wszystkich swoich kolegów powołanych na stanowiska sędziowskie czy asesorskie od 2018 r., stygmatyzując ich przy tym określeniem „neosędziowie”.
Słowa tego nie waham się określić jako plugawe, albowiem wszyscy ci tak teraz określani sędziowie zdali taki sam egzamin zawodowy, jak ich poprzednicy, i spełnili te same pozostałe warunki ustawowe, tyle że powołał ich obecny prezydent pod rządami obowiązującej ustawy.
Grzechem tych osób pozostaje zatem np. data urodzenia. Nagonka na nich jest od strony prawnej przejawem zdziczenia, a od strony obyczajowej – aktem sui generis kanibalizmu. Jej postulatorom nie zaświtało w głowie, że podobnej akcji jakoś nikt nie ordynował kaście sędziowskiej w 1989 r., po upadku komunizmu, zbywając problem bąknięciem jednego z nestorów, iż „wymiar sprawiedliwości sam się oczyścił”. Tymczasem chce się taką akcję wdrożyć teraz, tylko dlatego, że zmieniła się po wyborach rządząca koalicja. Nie przychodzi też nikomu do głowy, że lustracja ta byłaby – skoro nie zmienił się jeszcze stan prawny – antycypacją retroakcji, czyli prawniczo skandalem do kwadratu. Co zresztą miałoby być przedmiotem owej akcji? Bo jeśli fachowość zawodowa, to powstaje kolejne pytanie – czemuż więc nie poddać takiemu przeglądowi wszystkich sędziów? Czyżby fachowość tych dotychczasowych była ex definitione bez skazy?
Rozliczać czy nie rozliczać
Jako młody asystent ze świeżym doktoratem pojechałem na stypendium do Niemiec, krótko po ich zjednoczeniu, i widziałem tam, jak momentalnie po zmianie ustrojowej wyrzucono z pracy wszystkich enerdowskich sędziów. I nikomu nawet do głowy nie przyszły jakiekolwiek skrupuły. A u nas – przejście z PRL do RP w zwartych szeregach i tylko wymiana jednego ogniwka w łańcuchu sędziowskim.
Środowisko sędziowskie obserwowałem bezpośrednio przez równo 40 lat. Najpierw w latach 1982–1984 na aplikacji sędziowskiej (na inną trudno było się wtedy dostać, nie korzystając z ustosunkowań). To był bardzo ciekawy czas dla postronnego obserwatora – najgorsze lata stanu wojennego. Widziałem w akcji sędziów i prokuratorów bez tytułu magistra, czyli jeszcze po osławionych kursach im. Duracza z czasów stalinowskich. Widziałem samotną matkę czworga dzieci skazaną na bezwzględne więzienie z paragrafu o zwalczaniu spekulacji za to, że kartkowe przydziały mięsne, swoje i dzieci, przerabiała na kiełbasę i sprzedawała ją ze skromnym zyskiem. Widziałem też wielu uczciwych sędziów zwalnianych z pracy albo przechodzących do palestry czy do radcostwa. Dlatego zaraz po egzaminie, nawet nie odebrawszy dyplomu, by nie podawać ręki ówczesnemu ministrowi, zrobiłem roczną uzupełniającą aplikację radcowską, a krótko potem rozpocząłem praktykę adwokacką, zakończoną dopiero w ubiegłym roku ze względów zdrowotnych.
Przez te 40 lat, przestając blisko z sędziami, nabierałem pewności, że ogromna większość z nich to ludzie prawi i kompetentni. Nawet w okresie stanu wojennego złajdaczyła się tylko niewielka ich liczba – co jednak wystarczyło ówczesnej władzy do całkowitego kontrolowania istotnych dla niej wyroków. Wystarczył tylko usłużny prezes i jeden usłużny skład sędziowski, reszta mogła sobie być uczciwa. Jako adwokat wielokrotnie stawałem w obronie ludzi przed opresją ze strony aparatu publicznego i mam pełną świadomość, że za każdym sukcesem odniesionym w tej walce stał któryś uczciwy sędzia.
Grzech przewlekłości
Moje pozytywne postrzeganie znakomitej większości kadry sędziowskiej nie przekłada się jednak na takową ocenę funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości. Dotyczy to zwłaszcza tempa orzekania. Sytuacja w tym względzie pogarsza się, odkąd sięgam pamięcią, a obecnie stała się po prostu upiorna. Polak na wyrok w najprostszej sprawie czeka przez wiele lat, a będzie jeszcze gorzej, skoro minister sprawiedliwości zapowiedział i realizuje obstrukcję powołań nowych sędziów.
Skutki tego są katastrofalne. Stan bez wyroku to wszak stan przedłużania się czyjejś krzywdy. W dziedzinach takich jak prawo gospodarcze czy prawo pracy wieloletnie trwanie sporów sądowych powoduje, że całe partie tych przepisów stają się bezwartościowe, albowiem życie zmusza pokrzywdzone strony do radzenia sobie bez wymierzonej sprawiedliwości, a wyrok po latach pozostaje często już bez realnego znaczenia.
Naród polski, jak na obecny stan wymiaru sprawiedliwości, pozostaje zadziwiająco praworządny, może jest to jakiś instynkt samozachowawczy, świadomość, że bez poszanowania prawa czekają nas standardy – mówiąc ogólnie – zabużańskie. Przyczyn pogarszania się sprawności wymiaru sprawiedliwości jest wiele i na pewno niejedyną jest zwyczajne ludzkie lenistwo, ono bowiem zawsze istniało w mniej więcej podobnym rozmiarze. Wśród innych przyczyn pozostaje na pewno brak podejmowania skutecznych remediów i nieudolność kolejnych osób układających funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości.
Sędzia pozostaje urzędnikiem państwowym i jakkolwiek niezawisły w orzekaniu nie może sam się uwalniać od pracowitości. Na straży jej dochowywania powinny stać realne bodźce pozytywne i negatywne. Nie wystarczy sama marchewka. Kupowanie sędziów podwyżkami albo zmianami procedur sądowych uwalniającymi ich w dużej mierze od wysiłku umysłowego nie zdało egzaminu. Musi istnieć sprawiedliwy i rzeczywiście funkcjonujący system wartościowania i awansowania. Ze 20 lat temu jeden z moich młodych przyjaciół został sędzią w prowincjonalnym sądzie wieczystoksięgowym, gdzie istniały olbrzymie zaległości. Po kilku miesiącach wytężonej pracy zlikwidował je wszystkie, doprowadziwszy do załatwiania spraw na bieżąco w jeden dzień. Po odniesieniu tego sukcesu podjął starania o przeniesienie go do orzekania w większym mieście, przy czym był już po doktoracie. Nie miał jednak na to szans wobec braku ustosunkowań. W efekcie przeszedł do palestry, której w krótkim czasie stał się ozdobą. A w sądzie, z którego odszedł, z powrotem szybko urosły ogromne zaległości.
Uzdrowicieli brak
Niestety, kolejni ministrowie sprawiedliwości nie podjęli i nadal nie podejmują działań w kierunku uregulowania przejrzystej ścieżki sędziowskiej kariery, a przez to uzdrowienia stanu wymiaru sprawiedliwości. Mam zresztą mocne podejrzenia, że większość z nich stan ten miała głęboko w nosie, skupiając się wyłącznie na budowaniu określonej spolegliwości podatnych ku temu sędziów. I to się w końcu udało, skoro liderami w obecnych rozgrywkach wokół statusu tej grupy zawodowej nie są bynajmniej osoby cieszące się w niej najwyższym autorytetem i nieposzlakowane w swoim rzemiośle.
Od lat, chcąc nie chcąc, obserwuję np. karierę jednego z prominentnych obecnie sędziów Sądu Najwyższego. Pamiętam, jak w stanie wojennym biegał po sądzie w przyciasnym mundurku i z często zaczerwienionym obliczem (ale to nie dziwi – głównym zajęciem oficerów LWP było, jak wiadomo, macerowanie wątroby). Krótko potem w nie całkiem jasnych okolicznościach awansował na sędziego wojewódzkiego. Otóż sędzia ten, pytany niedawno, jak wytłumaczy swoją aktywność zawodową w okresie stanu wojennego, odrzekł, iż takie wtedy było prawo. I jakoś nie dostrzegł w tym stwierdzeniu braku logiki w kontekście kontestowania obecnie przez jego środowisko wielu obowiązujących formalnie ustaw. Otóż osoby tego pokroju kreują się obecnie na cenzorów przydatności zawodowej nowych sędziów.
A właśnie w nowych sędziach zacząłem dostrzegać w ostatnich latach mojej adwokackiej aktywności nadzieję na poprawę stanu wymiaru sprawiedliwości. Na rozprawach zaczęli się pojawiać jako sędziowie i asesorowie młodzi ludzie, od początku dobrze zaznajomieni z aktami, pracowici, dociekliwi, otwarci – także na niekonwencjonalne argumentacje prawne – i korzystający z szerokiej palety środków proceduralnych. Bardzo było przyjemnie obserwować, gdy sprawa od początku ruszała z kopyta na podstawie starannie ułożonego planu rozprawy. Niestety, obecnie osoby te siedzą jak mysz pod miotłą, czekając, co o ich losie postanowią ich starsi koledzy o statusie niezachwianym, nabytym bowiem jeszcze w okresie paleolitu. ©℗