Polska spółdzielczość jest obszarem, który można byłoby nazwać nieco zmurszałym. System, który istnieje w Polsce, został wymyślony wiele lat temu przy założeniu, że poszczególne spółdzielnie będą małe, a spółdzielcy w nich zrzeszeni będą aktywnie działać w ramach tej organizacji.
Cały mechanizm zakładał duże zaangażowanie uczestników. W obecnych warunkach jest odwrotnie. Mamy molochy spółdzielcze, a większość członków nie widzi sensu uczestnictwa w zebraniach i życiu spółdzielni. W efekcie zarządy takich gremiów są zbiurokratyzowane, obsadzone zgodnie z logiką biurokratyczną, a nie ludźmi, którzy znają się na rzeczy. Kiedy dochodzi do tego fakt, że pod ich kontrolą znajduje się np. kilka osiedli, to absolutnie nie są w stanie sprawnie tym zarządzać.
Na dodatek nie ma odpowiedniej kontroli nad działaniami władz spółdzielczych, a brak przejrzystości, transparentności z reguły rodzi patologię. Kiedy połączymy te dwie okoliczności – dość anachroniczny system spółdzielczy i niedoregulowane prawo w tym obszarze – efekt mamy mizerny. A cierpi na tym, jak zawsze, najsłabsze ogniwo – najmniejsi spółdzielcy, zwykli członkowie spółdzielni. ©℗