Nie możemy się godzić na patologie w wymiarze sprawiedliwości. Ale nie możemy tracić z pola widzenia tego, że badanie legalności powołań odbije się bardzo negatywnie na sądach, zwłaszcza rejonowych – mówi Jarosław Gwizdak, prawnik, członek zarządu think tanku INPRIS, były sędzia. Działa na rzecz sprawnych i przyjaznych obywatelom instytucji publicznych.
Jeżeli o mnie chodzi, to po trosze towarzyszy mi każde z powyższych.
Przez długi czas dominowała radość z tego, że partaczy, którzy psują system – czasami w sposób dość wysublimowany, a czasami naprawdę radykalny – udało się, mam nadzieję, odsunąć od władzy. Drugie uczucie, które mi towarzyszy, to podziw i szacunek – czemu jako INPRIS daliśmy wyraz w naszym oświadczeniu – dla środowiska prawniczego, zwłaszcza sędziowskiego i prokuratorskiego, które w większości okazało jedność i wzajemne wsparcie. Ostatnie czasy stworzyły albo uwypukliły takie postaci jak sędzia Tuleya czy sędzia Juszczyszyn, ale też takie jak sędzia Nawacki, sędzia Radzik czy członkowie niesławnej Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Dla mnie, jako osoby znającej to środowisko, nie było to niestety żadnym zaskoczeniem. Było nim raczej to, że sędziowie trzymają się mocno, a adwokaci generalnie wspierają tych, wobec których były stosowane represje. Mam nadzieję, że w końcu, po raz pierwszy od 1989 r., ten wymiar sprawiedliwości może stanie się bliższy obywatelom, że sąd będzie nie tylko obywateli rozumiał, lecz przy okazji sam będzie dla nich zrozumiały. Długo – jeszcze gdy byłem sędzią – leżało mi to bardzo na sercu, ale w pewnym momencie straciłem już nadzieję.
Chodzi tu nie tylko o zrozumiały sposób komunikacji, lecz także skrócenie terminów czy zapewnienie jawności postępowań, co w okresie pandemii zostało mocno ograniczone. To jest czas na to, by obywatele wrócili do sądów – nie tylko w charakterze podsądnych czy stron, lecz także w charakterze głosu doradczego, czyli ławników, lub – jak proponuje stowarzyszenie Iustitia – sędziów społecznych.
Mam obawy przed wkradaniem się do dyskusji o naprawie wymiaru sprawiedliwości kwestii, że tak powiem, „kombatanckich” i wzajemnego mierzenia swoich zasług zamiast dyskutowania nad argumentami. Możemy w ten sposób zgubić z pola widzenia to, że trójpodział władzy oraz fakt, że konstytucja przypisuje odpowiednie role różnym organom, czemuś służą. W jakimś celu wymyślono przecież to, że prawo powinno być tworzone przez legislatorów w ramach porządnego systemu, sądy powinny wymierzać sprawiedliwość, a rząd sprawować władzę wykonawczą. Tymczasem nowe projekty ustaw o Krajowej Radzie Sądownictwa, Sądzie Najwyższym czy prawo o ustroju sądów powszechnych przygotowali sami sędziowie, co nie jest przez wszystkich najlepiej odbierane. Jednocześnie – jak wskazują autorzy tych projektów – nikt inny nie był tym zainteresowany. I tutaj odczuwam może nie złość, lecz pewne rozczarowanie, że opozycja demokratyczna, która w najbliższym czasie zapewne stanie się koalicją rządzącą, nie uznała za stosowne pochylić się samodzielnie nad problemami reformującymi wymiar sprawiedliwości. Inna sprawa, że kogoś, kto choćby powierzchownie obserwuje życie polityczne i publiczne w Polsce, nie powinno to jakoś szczególnie dziwić.
Nieraz. Zwłaszcza że nie uważam się za wybitnego specjalistę od prawa europejskiego czy konstytucyjnego. Natomiast patrząc oczami prawnika i obywatela, myślę, że będzie potężny problem z wytłumaczeniem społeczeństwu kolejnych podejmowanych działań. Weźmy to, co się stało we wtorek, gdy nowy Sejm wybrał poselskich członków Krajowej Rady Sądownictwa, czyli organu, którego konstytucyjność jest kwestionowana. Dla prawników dobrej zmiany świadczy to o legitymizacji tego organu, mimo że wadliwość funkcjonowania KRS nie wynika – i nie wynikała – ze sposobu powoływania do niej przedstawicieli Sejmu, lecz z tego, że posłowie wybierali również jej członków, którzy nie są sędziami. Tego samego dnia odbywała się rozprawa dotycząca pozbawienia immunitetu sędziego Macieja Nawackiego, na której bronić praworządności zaczęli sędziowie będący beneficjentami dobrej zmiany. Już taki jeden dzień z życia wymiaru sprawiedliwości dla przeciętnego Kowalskiego wystarczy, aby się w tym wszystkim pogubił. Ta dyskusja jest prowadzona na jakimś metapoziomie – wartości wyrażonych w konstytucji, traktatach unijnych, orzecznictwie trybunałów w Strasburgu i Luksemburgu, Karcie praw podstawowych etc. Ponadto mamy obywatela, który jak przychodzi do sądu, to interesują go trzy rzeczy: kiedy sędzia rozpozna jego sprawę, jak ona się skończy i co ewentualnie może zrobić, jeśli mu się nie spodoba rozstrzygnięcie. O ile w ogóle to rozstrzygnięcie zrozumie. Jak wiemy z badań prof. Jana Winczorka, przeciętny obywatel, klient sądu, zwykle nie korzysta z usług adwokata czy radcy prawnego.
Teraz człowiek idzie do sądu i czeka na wystawienie nakazu zapłaty z powodu nieopłaconej faktury w postępowaniu upominawczym przez sześć miesięcy, a czasem i dłużej. Bywa, że na klauzulę wykonalności, dzięki której można po wyroku sądu skierować sprawę do komornika, czeka się przez dwa lata. To o czym my mówimy? Tymczasem dzisiaj czeka nas weryfikacja, autoryzacja czy usuwanie sędziów wybranych przez nieprawidłowo obsadzoną KRS.
Dobrze by było, gdyby można się było odwołać do jakichś dobrych praktyk zagranicznych, ale akurat w tej materii są nie najlepsze. W Ukrainie proces weryfikacji sędziów trwa od 2019 r. i jeszcze się nie skończył. Weryfikacja sędziów ma być przeprowadzana w Gruzji, często ten temat wraca też na Bałkanach. I z reguły to się nie kończy dobrze. Jeśli więc mówimy o jakiejkolwiek procedurze badania legalności powołań, to siłą rzeczy będzie ona wpływała na sprawność sądów. Trudno kwestionować twarde dane, a te są takie, że – jak wyliczyła Helsińska Fundacja Praw Człowieka – 60 proc. sędziów orzekających w niektórych sądach rejonowych stanowią neosędziowie.
Co to oznacza dla przeciętnego obywatela? Weźmy sąd rejonowy w mieście X, w którego obsadzie jest np. 12 sędziów. W rzeczywistości zwykle nie ma ich tylu do orzekania – czy to z powodu długotrwałych zwolnień lekarskich (ciąża, choroba), czy też delegacji do sądów wyższego rzędu lub Ministerstwa Sprawiedliwości. Zakładając optymistycznie, niech orzeka 10. I nagle się okazuje, że pięcioro z nich to są właśnie ci neosędziowie. Czyli osoby, które uczestniczyły w postępowaniu toczącym się po 2018 r. przed KRS. Wszyscy trzeźwo myślący prawnicy mają wątpliwości co do legalności jej powołań. Bo jak już zostało wielokrotnie powiedziane, wadliwie obsadzona rada infekuje proces powołań sędziów, a potem ich orzecznictwo.
Niektórym rządzącym bardzo jest wygodnie mieć dokładnie taki stan wymiaru sprawiedliwości i prokuratury – cały ten legalny bałagan – który jest teraz. Bo po co komu sądy patrzące władzy na ręce?
Przyjmując na chwilę najbardziej radykalny scenariusz – że ci sędziowie wracają, skąd przyszli – to jednego dnia, niczym w horrorze, nagle znika pięciu sędziów. A prezes porozdziela ich sprawy na pozostałych. Jeśli wcześniej każdy sędzia miał przeciętnie 200 spraw, to nagle zrobi się 400. To zresztą wpisywałoby się w niechlubną tradycję sądową polegającą na tym, że ludzi karze się za dobrze wykonaną pracę. I tak jak wcześniej trzeba było czekać na termin pierwszej rozprawy np. dwa, trzy miesiące, tak teraz dwa razy dłużej. I taki klient sądu myśli sobie: „a co mnie to obchodzi, że jedni są neo-, drudzy paleo-, a jeszcze inni mezosędziami. Ja liczyłem na rozstrzygnięcie, którego perspektywa się oddala”.
To nie jest tak, że pewne patologiczne zachowania sędziów mają pozostać bez kary. To byłoby jeszcze gorsze. Tylko że stajemy przed diabelską alternatywą. Co mamy wybrać? Nie możemy się godzić na patologie w wymiarze sprawiedliwości. Ale nie możemy tracić z pola widzenia konsekwencji – tego, że w pewnym momencie badanie legalności powołań odbije się bardzo negatywnie na sądach, zwłaszcza rejonowych.
OK, tylko może być tak, że apelację będzie rozpoznawał neo, a skargę kasacyjną w Sądzie Najwyższym – kolejny neo, bo być może oni nie znikną. A żeby ich zweryfikować, to jeszcze bardzo daleka droga. Ostatnio podczas jednego z seminariów, w których uczestniczyłem, znakomity czeski prawnik, były rzecznik generalny Trybunału Sprawiedliwości UE, Michal Bobek, powiedział, że mamy naprawdę wielką szansę stworzyć taki wymiar sprawiedliwości, który będzie miał trwałą legitymizację. A skoro tyle grzechów wydarzyło się po drodze i mieliśmy tyle chorób, to leczenie i diagnoza powinny być przeprowadzone z najwyższym poszanowaniem wszystkich zasad sztuki. Pacjentów jest dwóch – nie tylko wymiar sprawiedliwości, lecz także „oberpacjent”, czyli społeczeństwo. Nie możemy ciągle tolerować stanu, w którym wyroki wydawane w imieniu Rzeczypospolitej będą podważane, bo to niszczy pewność prawa i zaufanie do wymiaru sprawiedliwości, które i tak przez ostatnie lata zostało wystarczająco już zdewastowane.
Co do zasady – jak to mówią prawnicy. Oznacza to, że nie będą nieważne z mocy prawa, ale w określonych sytuacjach będzie można je wzruszyć. Ciekawe też będzie tłumaczenie tego na poziomie społecznym, bo w oczach przeciętnego obywatela to karkołomna konstrukcja. Nie byli sędziami, ale wydali wyroki. To potężne wyzwanie również z punktu widzenia edukacji prawniczej społeczeństwa. Musimy stworzyć, jak mówi prof. Marcin Napiórkowski, opowieści. Opowieść o wymiarze sprawiedliwości, o jego wartościach zbuduje to zaufanie. Tyle że będzie to niezwykle trudne, bo wielu z nas ma doświadczenia z życia w państwie oszuście. Czyli w takim, w którym zmieniono reguły w trakcie gry. Jak pan zapyta przedsiębiorców, to powiedzą, że oni innego państwa nie znają, bo dla nich zasady gry zmieniają się nieustannie. Dla mnie też. Przykład: wyłącznie z powodu PESEL-u aplikacja sędziowska trwała 2 lata, a później 2,5 roku. Asesura trwała dwa lata, a później okazywało się, że jednak dłużej – bo zmieniono zasady w jej trakcie. Jeśli mamy zmądrzeć, to budujmy państwo i system prawny, które nie oszukują. A nie można tego osiągnąć, idąc na skróty. Obawy przed tym również mam. Przecież już przed pierwszym posiedzeniem Sejmu pojawiły się głosy, żeby głosować nad wotum nieufności wobec desygnowanego na premiera Mateusza Morawieckiego. Na szczęście pojawiły się głosy ekspertów, którzy przypomnieli, że idąc do wyborów z hasłami o praworządności na ustach i koszulkach z napisem „konstytucja”, nie można zaczynać od falandyzacji prawa. Praworządności i tak nie przywróci się z dnia na dzień, więc można jeszcze ten miesiąc poczekać. Ten ugór, na którym jesteśmy, wymaga wielkiej pracy, wielkiego nawożenia i wielkiego sprzątania.
Ja zaczynałbym od góry. W pierwszej kolejności trzeba naprawić Trybunał Konstytucyjny, a następnie Sąd Najwyższy. Tam jest jednak inna sytuacja niż w sądach powszechnych, bo ze względu na wymóg wyższych kwalifikacji można zakładać, że osoby, które tam trafiały, raczej wiedziały, na co się godzą. Najostrożniej podchodziłbym do sądów pierwszego kontaktu, czyli sądów rejonowych. Aczkolwiek z uwagi na to, że rozstrzyganych jest tam najwięcej spraw, potrzeba najwięcej zaufania, staranności i uwzględniania interesu obywateli.
Ha, to życzę powodzenia. Owszem, można powiedzieć: „a nuż się uda”, ale ja pozwalam sobie mieć wątpliwości.
Wracając do początku naszej rozmowy i moich odczuć, to tutaj mam zarówno nadzieję, jak i obawę. Mam nadzieję, że jednak prezydent czasem przypomni sobie o tym, że jest prawnikiem, doktorem prawa. I że być może spojrzy też na swoją rówieśniczkę – i to całkiem niedaleko od Krakowa czy od gór, w których nasz prezydent lubi się przecież pojawiać – czyli na panią Zuzanę Čaputową, która pełni funkcję prezydenta Słowacji. To prawniczka, która się wywodzi z organizacji pozarządowych. Z dużą przyjemnością obserwowałem jej media społecznościowe, jak np. transmitowała ślubowania sędziów Sądu Najwyższego. Mocno kontrastowało to z przyjmowaniem ślubowania od sędziów Trybunału Konstytucyjnego w środku nocy. Moja nadzieja jest być może pewną emanacją mojej naiwności, ale chcę wierzyć, że prezydent pod koniec swojego urzędowania w tym pałacu pomyśli, że pewne rzeczy mogą być przez niego naprawione. Nie twierdzę, że będzie kwestionować cały dorobek dotychczasowego rządu, ale że jakiś element trudnej współpracy się pojawi. W końcu kiedyś zawetował dwie z trzech ustaw reformujących sądownictwo autorstwa Prawa i Sprawiedliwości.
Mnie się bardzo podoba ten wniosek, że wysoka frekwencja i duże poparcie dla opozycji świadczy jednocześnie o dużym poparciu dla praworządności. Bardzo chciałbym w to wierzyć. Chciałbym wierzyć, że ta hiperaktywność sędziów, organizacji społecznych, inicjatyw w rodzaju „tour de konstytucja” sprawiły, że prawo, konstytucja i praworządność pojawiły się w debacie publicznej. Pesymistycznie wydaje mi się, że to jeden z tematów, jak każdy inny. Co więcej, niektórym rządzącym bardzo jest wygodnie mieć dokładnie taki stan wymiaru sprawiedliwości i prokuratury – cały ten legalny bałagan – który jest teraz. Mam wrażenie, że obecna sytuacja wymaga od nich wielkiego samozaparcia i zwalczenia pokusy wykorzystania jej do własnych celów. Bo po co komu sądy patrzące władzy na ręce? Jednak wyrobiony wyborca, dla którego ta praworządność jest ważna, może wywierać presję. Z dobrą opowieścią zrozumie, że praworządności nie zrobi się przez noc, tydzień czy kwartał – tylko że to jest kawał roboty. Powinno nas stać na porządny, stabilny, zrozumiały, sprawny, efektywny wymiar sprawiedliwości. To zróbmy go do licha teraz, ale może się tak bardzo nie spieszmy. ©Ⓟ