Nadzieja, że nawyki użytkowników polskiego sądownictwa zmienią się z dnia na dzień i to samoistnie, jest płonna.

W wydaniu „Prawnika” z 21 marca 2023 r. ukazał się felieton pana mecenasa Stanisława Drozda zatytułowany „Jak nie należy promować arbitrażu”. Według autora ostatnia nowelizacja polskiego prawa arbitrażowego przewidująca m.in. możliwość konwersji postępowania sądowego na arbitrażowe nie zmierza do rozwiązania problemów polskiego sądownictwa. Choć zazwyczaj zgadzam się z publicystyką pana mecenasa i podzielam wiele jego spostrzeżeń, tym razem nie mogę zgodzić się z częścią jego tez.

Nie zgadzam się przede wszystkim ze stwierdzeniem, że konwersja postępowania sądowego na arbitrażowe jest przykładem „straszenia państwem”, które to „straszenie” pan mecenas Drozd ocenia jako główny, acz niewłaściwy sposób na promocję arbitrażu. Nie zgadzam się też z tezą, że „tylko mając do wyboru sprawnie działające sądy państwowe i alternatywne metody rozwiązywania sporów, strony będą sięgać po te drugie”.

Wielu twierdzi, że w niektórych społeczeństwach istnieje naturalna kultura rozstrzygania sporów poza sądem, w szczególności arbitrażu i mediacji (np. w USA), a w innych (np. w Polsce) – nie. Tymczasem upowszechnienie alternatywnych metod rozwiązywania sporów w USA nie było zjawiskiem całkowicie naturalnym i samoistnym.

Na początku drugiej połowy XX w. amerykański system wymiaru sprawiedliwości był przeciążony. Skłoniło to liderów środowiska sędziowskiego i adwokackiego do zorganizowania w 1976 r. konferencji, która stała się kamieniem milowym w rozwoju ruchu alternatywnych metod rozwiązywania sporów. Jeden z prelegentów, prof. Frank E.A. Sander, opowiedział się przeciwko sądowej litygacji jako jedynej metodzie, którą miałoby się rozwiązywać wszystkie rodzaje sporów. Jako alternatywę postulował stworzenie „multi-door courthouse”, czyli systemu oferującego stronom różne formy rozwiązywania sporów dopasowane do ich potrzeb [zob. Deborah R. Hensler, Our Courts, Ourselves: How the Alternative Dispute Resolution Movement Is Re-Shaping Our Legal System, 122 Dick. L. Rev. 349 (2017)]. Ukoronowaniem tego procesu było wprowadzenie Civil Justice Reform Act z roku 1990. Akt ten nakłaniał sądy do korzystania z pozasądowych metod rozwiązywania sporów w celu oszczędności czasu i środków, kiedy tylko było to możliwe. Widać więc wyraźnie, że rozwój alternatywnych metod rozwiązywania sporów w USA wymagał odgórnego wsparcia, w tym poprzez zmianę prawa.

Także w Wielkiej Brytanii rozwój pozasądowych metod rozwiązywania sporu nie jest wolny od „ręcznego sterowania”. Tamtejsze ministerstwo sprawiedliwości ogłosiło w ubiegłym roku plan wprowadzenia obowiązkowej i darmowej mediacji w pewnych rodzajach spraw (co do zasady o niewielkiej wartości), co – według szacunków autorów reformy – ma doprowadzić do zawarcia ok. 20 tys. ugód rocznie i zaoszczędzić sędziom 7 tys. dni rozpraw. Angielski ustawodawca mógł zaufać, że kilkadziesiąt tysięcy stron postępowań sądowych samodzielnie i dobrowolnie zgodzi się na mediację. Przyjął jednak, że interes wymiaru sprawiedliwości wymaga stworzenia przymusowego instrumentu i wymuszenia konkretnych zachowań użytkowników systemu.

Co zaś się tyczy „straszenia sądami”, to przywołana wyżej Deborah R. Hensler podaje wiele przykładów z literatury, z których jasno wynika, że niechęć społeczeństwa do kształtu systemu rozwiązywania sporów jest zjawiskiem naturalnym. U Szekspira rzeźnik w „Królu Henryku VI” krzyczy: „Na początek zabijmy wszystkich prawników”. W dickensowskiej „Samotni” cały spadek zostaje roztrwoniony na koszty sądowe i nic nie zostaje do podziału. O absurdach postępowań sądowych pisał też dużo i trafnie Stanisław Lem.

Wszystko to skłania mnie do dwóch tez. Po pierwsze, nikogo nie trzeba straszyć sądem państwowym. Każdy doskonale zdaje sobie sprawę, że sądownictwo nie jest wolne od wad. Jeśli z inicjatywą zmian wychodzi ustawodawca, to trudno uznać to za „straszenie” państwem czy sądami. Po drugie, im więcej zachęt ustawodawcy do unikania przez strony sądu lub „wychodzenia” ze swoim sporem z tego sądu, tym lepiej. Czy i który instrument zostanie przez strony użyty, to już zależy przede wszystkim od nich. Zgadzam się, że popularność danej instytucji (arbitraż, mediacja, konwersja postępowania sądowego na arbitrażowe) będzie zależeć od jakości pracy użytkowników. Na nas samych zaś – arbitrach, mediatorach, pełnomocnikach – ciąży duża odpowiedzialność za reputację alternatywnych metod rozwiązywania sporów. W mojej ocenie nadzieja, że nawyki użytkowników polskiego sądownictwa zmienią się z dnia na dzień i to samoistnie, jest płonna. Trudno przyjąć, że powodowie nagle przestaną pozywać w sądach, a zaczną w arbitrażu, podmioty publiczne, zamiast naliczać „papierowe” i oderwane od funkcji odszkodowawczej kary umowne, zaczną masowo myśleć o polubownym rozwiązaniu sporu, a mediacje – zamiast formalnością – staną się realną szansą na ugodę.

Nie przekreślajmy zatem znaczenia ustawodawstwa, które może również kształtować nawyki użytkowników. Dbajmy o nie, składajmy propozycje legislacyjne, bierzmy udział w konsultacjach społecznych – sam współtworzyłem właśnie w ramach konsultacji społecznych uwagi do pierwszej propozycji przepisów o konwersji, z których część została uwzględniona, a część nie. Im więcej narzędzi do odciążania polskiego sądownictwa, tym lepiej, zwłaszcza jeśli są to narzędzia dobrowolne. Starajmy się, aby te instrumenty były sprawne, a zarazem popularyzujmy te z mechanizmów, które mogłyby być wykorzystane szerzej, np. koncyliacja, komisje rozjemcze, arbitraż konsumencki, arbitraż korporacyjny. W ten sposób nasz system umożliwi dopasowanie metody rozstrzygania sporu do potrzeb stron.

Pracy przed nami wiele. Według badań mecenas Anny Tujakowskiej w latach 2019–2020 do stałych sądów polubownych wniesiono ok. 500 spraw. Do mediacji skierowano w 2020 r. ok. 31 tys. spraw, a w 25 proc. z nich zawarto ugodę (dane za Instytutem Wymiaru Sprawiedliwości). Wciąż jest to kropla w morzu potrzeb przy ok. 1,5 mln spraw wniesionych do sądów gospodarczych w samym 2020 r. ©℗