Może gdyby z taką samą uwagą, z jaką kierownictwo resortu sprawiedliwości tropiło „tęczowe wynaturzenia” na sylwestrowym koncercie, przyglądało się raczej, jakie projekty ustaw wychodzą spod jego własnej ręki, pożytek dla wszystkich byłby większy?
Może gdyby z taką samą uwagą, z jaką kierownictwo resortu sprawiedliwości tropiło „tęczowe wynaturzenia” na sylwestrowym koncercie, przyglądało się raczej, jakie projekty ustaw wychodzą spod jego własnej ręki, pożytek dla wszystkich byłby większy?
Rosną w Polsce domy z czerwoniutkiej cegły/ Domy wznosi piekarz, bo w tej pracy biegły/ Handel Zagraniczny rozwijają zduni./ Znają koniunktury z gawędzeń babuni” – tak zaczynała się śpiewana przez Stanisława Staszewskiego „Kołysanka stalinowska”. Czasy, które prześmiewczo opisywała, charakteryzowały się m.in. tym, że o stanowisku bardziej niż kompetencje decydował stopień wierności partii. W odróżnieniu od terroru UB, z tego, że szewcy budują drogi, a krawcy są wierszokletami sławiącymi ich trud, można się było przynajmniej pośmiać. Ale czy dziś to śmieszy?
Przecież 70 lat później jest podobnie. W rządzie są takie asy, które doskonale nadają się do pracy w różnych resortach. Sprawiedliwość? Środowisko? Nie ma sprawy. Inny znowu jest takim samym ekspertem od skarbu państwa i aktywów państwowych, jak od rolnictwa. Chodzące omnibusy. Pół biedy, gdyby taki ananas jeden z drugim, jak już ich usadzą na ten czy inny stołek, obrabiał swoje poletko. Tymczasem od początku roku przekonujemy się, że największe zainteresowanie kierownictwa resortu sprawiedliwości wzbudza „Sylwester Marzeń”, który dla wiceministra Warchoła zmienił się w „sylwestra wynaturzeń”.
Wszystko z powodu tęczowych opasek, w jakich na scenie pląsali członkowie grupy Black Eyed Peas. Minister Warchoł, adwokat, profesor, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego, ale niestety też polityk (a może powinienem powiedzieć: polityk, ale też niestety adwokat, profesor wykładowca na UW – bo wszystkie te funkcje jednak zobowiązują), obwieścił wirtualnemu światu, że oto doszło do „promocji LGBT w TVP 2”. Jeśli w przekonaniu Marcina Warchoła godność sekretarza stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości, profesora i adwokata da się pogodzić z językiem pogardy dla mniejszości, to OK. Jestem w stanie to zrozumieć – godność też – jak widać – podlega inflacji. Ale jak można pogodzić taki język z funkcją pełnomocnika rządu ds. praw człowieka, bo i taką sprawuje wiceminister Warchoł? Choć z drugiej strony, pamiętając o pałowanych kobietach czy push-backach na granicy, można powiedzieć: jakie prawa człowieka, taki pełnomocnik.
Ale Marcin Warchoł przedstawia też siebie jako gorliwego katolika, który przygotował – skądinąd kuriozalny – projekt ustawy o obronie chrześcijan. Jako gorliwy katolik powinien wiedzieć, jak katechizm Kościoła katolickiego nakazuje postępować wobec osób homoseksualnych. Owszem, słuchając biskupów bredzących o tęczowej zarazie, można było zapomnieć, że doktryna rzymskiego Kościoła nakazuje nie tylko unikać wobec nich „jakichkolwiek oznak dyskryminacji”, lecz wręcz „traktować te osoby z szacunkiem, współczuciem i delikatnością”. Mówienie o wynaturzeniach trudno pogodzić z szacunkiem.
Dlatego w głowie mi się nie mieści, że zamiast przeprosić i skasować twitta – tłumacząc się sylwestrem, bąbelkami, nieautoryzowanym przejęciem konta czy inną ściemą, po jaką sięgają osoby publiczne, gdy zdarzy im się chlapnąć coś jednocześnie i głupiego, i szczerego – pan pełnomocnik i wiceminister brnął dalej. Ba, okazało się, że równie pilnie jak Marcin Warchoł koncert w Zakopanem śledził jego szef Zbigniew Ziobro, który – przypomnijmy – nie jest ministrem kultury, lecz sprawiedliwości.
Jemu też najwyraźniej ta sprawa spędzała sen z powiek. Już w poniedziałek wraz z innymi politykami Solidarnej Polski zorganizował w Sejmie konferencję, na której przekonywał, że „Piękny symbol tęczy nie uosabia wartości, o których środowiska LGBT głośno krzyczą: wolności, miłości, tolerancji, wolnej dyskusji. Jest zaprzeczeniem tych wszystkich pojęć i symbolem opresji”.
I teraz się zastanawiam, czy kierownictwo Ministerstwa Sprawiedliwości naprawdę nie ma poważniejszych zmartwień niż to, w jakich opaskach występują na sylwestrowym koncercie amerykańscy hip-hopowcy? Bo jak patrzę na przepisy, które akurat wchodziły w życie z początkiem roku, to mam wrażenie, że jednak jest trochę ważniejszych spraw do ogarnięcia. Może gdyby z taką samą uwagą, z jaką kierownictwo resortu sprawiedliwości śledziło sylwestrowy koncert, przyglądało się, jakie projekty ustaw wychodzą spod jego własnej ręki, pożytek dla wszystkich byłby większy?
Może nie doszłoby wtedy do sytuacji, że 1 stycznia weszły w życie (opracowane przez Ministerstwo Sprawiedliwości) zmiany w kodeksie karnym, które za trzy miesiące zostaną uchylone przez inną, równolegle wprowadzaną nowelizację k.k. (opracowaną przez to samo MS)? Chyba że do tego czasu naprędce stworzy się w resorcie kolejny projekt i uchwali w parlamencie trzecią ustawę, która uchyli przepisy drugiej i przywróci brzmienie tej pierwszej. Ale nic to. Idźmy dalej.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem na pytania internautów odpowiadał premier Mateusz Morawiecki, który dostał kontrowersyjne pytanie o karę śmierci. Dla wytrawnego polityka kwestia niby trudna, ale łatwa, bo można zgrabnie w ogóle nie wchodzić w dyskusję, zgodnie z prawdą przyznając, że z uwagi na wiążące nas umowy międzynarodowe wprowadzenie kary śmierci nie jest u nas możliwe. Albo po prostu uchylić się od odpowiedzi, mówiąc dyplomatycznie, że polityka karna leży w gestii Ministerstwa Sprawiedliwości i są to kompetencje Zbigniewa Ziobry. Ten zaś wielokrotnie wcześniej dawał do zrozumienia, iż żałuje, że w Polsce nie można już posyłać ludzi na stryczek, i gdyby tylko mógł, toby taki rodzaj kary przywrócił.
Premier również postanowił podzielić się poglądem w tym duchu, tylko jadąc bardziej po bandzie. W tle flaga, choinka, świąteczny nastrój, a szef rządu mówi: „Muszę powiedzieć, że generalnie uważam, że z tą karą śmierci należałoby przemyśleć i nie postępować pochopnie jak współczesny świat, żeby szybko wyeliminować karę śmierci. Oczywiście za najcięższe przestępstwa kara śmierci powinna być dopuszczalna. Uważam, że to był taki przedwczesny (tu pan premier robi palcami znak cudzysłowu) wynalazek lat 90. czy wcześniejszych. W tym względzie również nie zgadzam się z nauką Kościoła akurat, bo jestem zwolennikiem kary śmierci, ale jej nie mamy”.
Jestem gorącym zwolennikiem rozdziału Kościoła od państwa (który wyszedłby na dobre zarówno tronowi, jak i ołtarzowi), ale nie podejrzewałem, że do jego wprowadzania zabiorą się politycy prawicy. Nie sądziłem również, że będzie się to odbywać w taki sposób, że będą się oni jeden przez drugiego licytować, kto odejdzie od jego nauczania dalej. I to wszystko jednego dnia! Co dalej? Tylko patrzeć, jak ktoś z Konfederacji krzyknie: „Przebijam. Jestem zwolennikiem kary śmierci za noszenie tęczowych opasek”. Choć kto tam ich wie, jeśli jacyś bojówkarze od Bąkiewicza już tak krzyczą, to któryś polityk zaraz to podłapie i powie przed kamerami w prime timie.
Ale dość śmieszkowania. Może kanadyjskim księżom z lat 50. byłoby trudno w to uwierzyć, ale w widoku ciała tańczącego pod wpływem prądu na krześle elektrycznym nie ma nic śmiesznego. Bo choć w teorii na krzesło elektryczne, czy teraz raczej na śmiertelny zastrzyk, skazywani są tylko sprawcy najpaskudniejszych przestępstw, to w praktyce zdarza się, że na tamten świat wysyłane są w majestacie prawa osoby niewinne. Warto popatrzeć np. na zdjęcia George’a Juniusa Stinneya, najmłodszego Amerykanina skazanego na karę śmierci. Był czarnym dzieciakiem z Południa, który miał się dopuścić zgwałcenia i zabójstwa dwóch białych dziewczynek, 8- i 11-latki. Ława przysięgłych (złożona z samych białych mężczyzn) nie miała wątpliwości co do winy, a sędzia uznał, że poziom demoralizacji Stinneya kwalifikuje go do najwyższego wymiaru kary. W chwili, gdy ją wykonano, chłopak miał 14 lat i 7 miesięcy. Po 70 latach okazało się, że był niewinny. I to nie jest jednostkowy przykład, o czym świadczą działania amerykańskiej organizacji pozarządowej Innocent Project, która ma na swoim koncie wykazanie, że 375 osób było skazanych niesłusznie, w tym 21 na karę śmierci. Według jej badań 2–10 proc. osadzonych w amerykańskich więzieniach jest niewinnych. Ile niewinnych osób skazalibyśmy na karę śmierci w Polsce? Ja nie mówię, że w ogóle nie ma ludzi, którzy by na nią zasługiwali, tylko że są tacy, którzy na pewno na nią nie zasługują, a mogliby zostać na nią skazani.
W roku 2013 ratyfikowaliśmy protokół nr 13 do Europejskiej konwencji praw człowieka dotyczący zniesienia kary śmierci we wszystkich okolicznościach – także na wojnie. Jak długo będziemy w systemie Rady Europy, tak długo dyskusja o karze śmierci będzie bezprzedmiotowa. Normalnie powinniśmy się cieszyć, gdy politycy nie unikają trudnych pytań (choć w przypadku Mateusza Morawieckiego wolałbym usłyszeć, jak opowiada, jak to było z handlem kościelną ziemią, przepisywaniem majątku i e-mailami Dworczyka). Tyle tylko, że tą wypowiedzią premier po raz kolejny pokazuje, że choć stoi na czele rządu państwa będącego członkiem Unii Europejskiej, mentalnie tkwi w świecie Wschodu. Bo ten zachodni „pochopnie” z kary śmierci zrezygnował. Nie to co Białoruś, można by dodać.
W głowie znowu zagrała mi „Kołysanka stalinowska”: „Więc każdego ranka na «Armii Kennedy»/ Pilnie referuję Europy biedy/ Jak się Zachód plącze w pętach kapitału/ I jak do ruiny zbliża się pomału”. W zasadzie na następnym „Sylwestrze Marzeń” mógłby ją zaśpiewać premier. Nie trzeba byłoby zapraszać zachodnich gwiazd, które mogłyby znowu wyciąć jakiś numer. Złośliwi już twierdzą, że gwiazda, która w minionym roku w ostatniej chwili odwołała swój występ na sylwestrze, zrobiła to z obawy, że jak jakiś Janusz Kowalski zobaczy, że w telewizji występuje Melanie C., to zrobi aferę, że TVP zaprasza osoby postawione w stan oskarżenia.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Reklama
Reklama
Reklama