Radość z orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego w sprawie administracyjnego zatrzymywania prawa jazdy byłaby większa, gdyby na wyrugowanie niekonstytucyjnych przepisów nie trzeba było czekać tak długo. I jest to wina tego samego trybunału, który miał szansę naprawić wadliwe przepisy już niespełna po 1,5 roku od ich wejścia w życie, ale z niej nie skorzystał. Ze szkodą dla obywateli. Ale co tam, Skarb Państwa zapłaci...
Chodzi o orzeczenie z ubiegłego wtorku, w którym sąd konstytucyjny był uprzejmy stwierdzić, że zatrzymanie prawa jazdy przez starostę wyłącznie na podstawie informacji od policji jest nie do pogodzenia z zasadą sprawiedliwej i rzetelnej procedury (sygn. akt. K 4/21). Innymi słowy – można zatrzymać prawo jazdy na trzy miesiące, jeśli kierujący przekroczy o więcej niż 50 km/h dopuszczalną prędkość w obszarze zabudowanym albo przewozi zbyt wielu pasażerów, ale nie wtedy, gdy jedyną przesłanką jest to, że policjant mówi, że tak było.
To dość oczywista konstatacja, bo jednak mieszkamy ciągle w kraju, w którym do zastosowania sankcji potrzebne jest prawomocne orzeczenie, a nie akt oskarżenia, nie mówiąc już o samym sformułowaniu zarzutów. Jak się okazuje – dla sądu konstytucyjnego – długo taka oczywista nie była.
Zacznijmy od początku. Już przed majem 2015 r., czyli momentem wejścia w życie przepisów o administracyjnym zatrzymywaniu prawa jazdy, eksperci wskazywali, że takie ukształtowanie przepisów będzie powodowało, że w sytuacji, gdy kierowca nie popełni zarzucanego mu wykroczenia i sąd karny go uniewinni, to i tak poniesie sankcję administracyjną w postaci pozbawienia go na kwartał prawa jazdy. Że prawo do kontroli sądowo-administracyjnej jest fikcją, bo w tym postępowaniu nikt nie będzie badał, co faktycznie wydarzyło się na drodze, tylko czy urzędnik miał podstawę prawną działania, czy jej nie miał. Na łamach DGP wylaliśmy na ten temat hektolitry atramentu. Mówili o tym prof. Ryszard Stefański, prof. Andrzej Sakowicz, eksperci Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Co więcej, zarówno prokurator generalny Andrzej Seremet, jak i Adam Bodnar, ówczesny rzecznik praw obywatelskich, niezależnie od siebie czym prędzej zaskarżyli te przepisy do TK. W przypadku RPO, o czym warto przypomnieć, wydatny udział w przygotowaniu wniosku miał pracujący wówczas w jego biurze Marcin Warchoł.
Pozostało
81%
treści
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama