Do tej pory zastanawiam się, czy pan minister zdecydował się po prostu skłamać w żywe oczy, czy zwyczajnie nie przeczytał i nie znał projektu przygotowanego przez resort, którym kieruje. I w sumie nie wiadomo, która opcja jest gorsza

Kiedy człowiekowi wydaje się, że w kwestii legislacyjnych absurdów (i jeszcze bardziej absurdalnych tłumaczeń) widział już sporo, zawsze okazuje się, że nie docenił jednak twórczej inwencji polityków odpowiedzialnych za tworzenie prawa. W poprzednim tygodniu opisywałam przepis, który znalazł się w projekcie nowelizacji ustawy o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym, nad którym od kwietnia pracuje Ministerstwo Rozwoju i Technologii („Renta planistyczna ma być naliczana od samego wzrostu wartości działki”, DGP nr 172/2022). Chodziło o propozycję zmian w zakresie opłaty planistycznej zakładającą, że do nałożenia obowiązku jej uiszczenia wystarczy uchwalenie nowego planu miejscowego (lub wprowadzenie zmian do już obowiązującego), które spowoduje, że wartość nieruchomości wzrośnie.
Obecnie renta planistyczna jest swego rodzaju „opłatą od zysku”. Gmina może jej żądać w momencie, gdy właściciel decyduje się sprzedać nieruchomość, której wartość wzrosła. Po zmianach, które znalazły się w projekcie resortu, warunek sprzedaży miał odpaść. Krótko mówiąc, żadna osoba posiadająca nieruchomość na terenie, którego nie obejmowałby jeszcze plan miejscowy, nie mogłaby spać spokojnie – a prawdę mówiąc, chyba nikt nie mógłby czuć się do końca bezpieczny. W grę miały bowiem wchodzić całkiem spore pieniądze, bo przepisy miały wprowadzić opłatę w wysokości 30 proc. wartości wzrostu nieruchomości. Teoretycznie założono także możliwość rozłożenia jej na raty, ale nie wobec wszystkich.
Poza tym nie zmienia to faktu, że byłoby to kolejne obciążenie finansowe, co w obliczu szalejącej inflacji i drożyzny na pewno odbiłoby się negatywnie na domowych budżetach. No i mamy niezły absurd, bo zysku za sprzedaż nieruchomości nie ma, opłata – w zasadzie za co? – jest naliczona, a właściciel nieruchomości musi zagryźć zęby i ją spłacić. Jeśli komuś taka konstrukcja skojarzyła się z podatkiem katastralnym, to w sumie słusznie, bo wychodzi na to, że cel był podobny.
Żeby było ciekawiej, po publikacji materiału w DGP oburzyli się nawet… posłowie Prawa i Sprawiedliwości. Rafał Bochenek na Twitterze zaczął dopytywać ministra Waldemara Budę (kierującego resortem rozwoju), czy to prawda, że chcą wpędzić setki tysięcy ludzi w niezawinione długi. Na co minister stwierdził, że takich rozwiązań z pewnością nie będzie w projekcie, „który stanie na Radzie Ministrów”, a przepis to „postulat samorządów, ale nieuzasadniony”. Dokładnie tak. Minister Buda stwierdził, że przepis widniejący w projekcie oficjalnie opublikowanym na stronach Rządowego Centrum Legislacji, nad którym resort pracuje od pięciu miesięcy, to „postulat”. Oczywiście korzystając z okazji, zrzucił też winę na samorządy. Pytania o to, czy resort zamierza się po prostu wycofać z tego zapisu na kolejnych etapach prac, minister Buda niestety zignorował.
Ostatecznie MRiT zamieściło następnego dnia – również na Twitterze – komunikat, z którego wynika, że resort prawdopodobnie wycofa się ze zmian, „które będą niekorzystne dla obywateli”. Co to dokładnie znaczy, na razie nie wiadomo.
Szczerze mówiąc, po publikacji materiału i nagłośnieniu tematu spodziewałam się, że ministerstwo po prostu jakoś wycofa się z tej regulacji. Jest jeszcze w końcu na to czas, bo projekt nadal jest na etapie opiniowania. Nie przewidziałam jednak, że przyjmie początkowo taktykę zaprzeczania, że przepis jest przepisem – i to pomimo tego, że zostało złapane za rękę. Do tej pory zastanawiam się, czy minister Buda zdecydował się po prostu skłamać w żywe oczy, czy zwyczajnie nie przeczytał i nie znał projektu, który przygotował resort, którym kieruje. Gdyby głębiej się nad tym zastanowić, to w sumie nie wiadomo, która opcja jest gorsza.