Nie będzie mandatu 30 tys. zł za drobne wykroczenia. Ministerstwo Infrastruktury dementuje informacje zamieszczone w dzisiejszym artykule Dziennika Gazety Prawnej «30 tys. zł grzywny za błahostki. Tak rząd chce zaostrzyć kary za łamanie przepisów drogowych»”.

Taką informację rozesłało do mediów oraz Polskiej Agencji Prasowej Ministerstwo Infrastruktury. Nie wiem, dlaczego resort dementuje coś, czego jako żywo próżno w naszym tekście szukać. Ani w zamieszczonym na stronie B8 artykule, ani w jego zajawce, ani na pierwszej stronie gazety, ani też w elektronicznych wersjach DGP nie pisaliśmy o mandatach w wysokości 30 tys. zł za drobne wykroczenia.
Owszem, część mediów przeinaczyła nasz tekst, utożsamiając grzywnę z mandatem. Może zrobił to nawet tajemniczy „GDP”, o którym informuje PAP, ale jeśli tak, to należałoby dementować doniesienia innych, a nie nasze. Choć jeszcze bardziej ubolewam nad tym, jak inne media bezkrytycznie publikują teraz kłamliwe dementi Ministerstwa Infrastruktury.
We wtorkowym wydaniu DGP napisaliśmy, że projekt nowelizacji prawa o ruchu drogowym, który zmienia też kodeks wykroczeń, przewiduje podwyższenie maksymalnej grzywny za wszystkie wykroczenia z rozdziału XI (wykroczenia przeciwko bezpieczeństwu i porządkowi w komunikacji) do 30 tys. zł, „jeżeli ustawa nie stanowi inaczej”. Zarówno te przeciwko bezpieczeństwu, jak i wykroczenia typowo porządkowe. Najprościej rzecz ujmując, wszędzie tam, gdzie za konkretne wykroczenie umieszczone w tym rozdziale projektodawca nie przewiduje innej maksymalnej sankcji, górną granicą będzie 30 tys. zł.
Ministerstwo Infrastruktury we wtorkowym komunikacie podało to w wątpliwość, twierdząc, że maksymalna wysokość grzywny może zostać orzeczona jedynie przez sąd za „najbardziej drastyczne wykroczenia, które wpływają na ryzyko utraty życia i zdrowia uczestników ruchu drogowego”.
Poprosiłem o wskazanie w projekcie przepisu, z którego by wynikało, że dotyczy to tylko najbardziej drastycznych wykroczeń. Niestety resort nie był w stanie odnaleźć niczego takiego w dokumencie, za którego przygotowanie jest odpowiedzialny.
Zamiast tego MI przyznaje, że co prawda „projekt określa górną granicę na 30 tys. zł”, ale to oznacza, że „do decyzji sądu orzekającego w konkretnej sprawie należeć będzie ocena, jaka kwota grzywny będzie adekwatna za wykroczenie drogowe”. Nie zmienia to faktu, że maksymalna kara, jaką może nałożyć sąd za takie wykroczenia, jak choćby wspomniane przez nas prowadzenie nieoświetlonego pojazdu (art. 88 k.w.), brak opieki na dzieckiem poniżej 7 lat na drodze publicznej (art. 89 k.w.), tamowanie ruchu (art. 90 k.w.) czy niezachowanie należytej ostrożności przy korzystaniu z dróg wewnętrznych (art. 98 k.w.), wynosić ma ‒ zgodnie z projektem ‒ 30 tys. zł. Tylko tyle i aż tyle napisaliśmy.
Tak. Ostateczną decyzję zawsze (na szczęście) podejmuje sąd i trudno oczekiwać, że nagle będą sypać się wyroki orzekające po 30 tys. zł grzywny za drobne wykroczenia. Ale nie można podchodzić do tworzenia prawa z założeniem, że uchwalimy sobie cokolwiek, a w razie potrzeby sądy wszystko naprawią. Bo czasem nie naprawią. Czy twórcy przepisów karnych chcieli, by ludzie trafiali za kratki za kradzież batonika albo na 25 lat do więzienia za oszustwa na Allegro? Poza tym kierując się tą logiką, możemy w ogóle zrezygnować z systemu gradacji kar i podwyższyć sankcje za wszystkie wykroczenia do 30 tys. zł w całym kodeksie?
Może minister sprawiedliwości, który tak usilnie pracuje nad projektem nowelizacji kodeksu karnego, też niepotrzebnie się biedzi, próbując zachować proporcje. Przecież może po prostu jednym przepisem określić, że maksymalną karą za przestępstwo jest dożywotnie pozbawienie wolności, a to, kiedy będzie stosowane, a kiedy nie ‒ zostawi po prostu sądom.
W czym problem? Przecież wiadomo, że to tylko ustawowe, a więc teoretyczne zagrożenie. Teraz sądy praktycznie nie stosują maksymalnej grzywny za wykroczenie, a wynosi ona na razie tylko 5 tys. zł, a nie 30 tys. zł.
Zapewne zamysłem projektodawcy wcale nie było podwyższenie do absurdalnych wartości górnych granic ustawowego zagrożenia za błahostki. To by świadczyło o złej woli. Jest to zwyczajnie błąd wynikający w najlepszym razie z niedopatrzenia, a w najgorszym z niechlujstwa. Można go było uniknąć, gdyby projekt – przed wysłaniem do Sejmu ‒ został poddany konsultacjom. Właśnie po to, by wyeliminować głupie, kompromitujące wpadki. Ministerstwo jednak uznało, że wie lepiej. I teraz też zamiast uderzyć się w piersi, zarzuca kłamstwo tym, którzy wytykają mu błąd. Na szczęście jest jeszcze czas, by go naprawić w parlamencie. Zresztą nie tylko ten.