Każdy śledczy, który okaże choćby odrobinę nieprawomyślności, zostanie zesłany. Dryl, który wprowadzono w prokuraturze, niczym nie różni się od wojskowego. I to z czasów gorszych, aniżeli lepszych.
Katarzyna Kwiatkowska - z Warszawy do Gulubia-Dobrzynia. 181 km.
Ewa Wrzosek - z Warszawy do Śremu. 311 km.
Katarzyna Szeska - z Warszawy do Jarosława. 324 km.
Jarosław Onyszczuk - z Warszawy do Lidzbarka Warmińskiego. 263 km.
Daniel Drapała - z Wrocławia do Goleniowa. 411 km.
Pandemia tak się dała we znaki prokuraturze, że jej kierownictwo musiało kilku doświadczonych śledczych skierować do małych jednostek znajdujących się z dala od dotychczasowego miejsca zamieszkania delegowanych. O dziwo, to co łączy zsyłkowiczów to fakt, że wszyscy oni nie są największymi zwolennikami reformy prokuratury, którą przeprowadziło Prawo i Sprawiedliwość. Ba, niektórzy wręcz są jej zagorzałymi przeciwnikami i członkami znienawidzonego przez władze - i polityczne, i prokuratorskie - stowarzyszenia Lex Super Omnia. Co jednak istotne, zesłani śledczy zachowywali umiar. Bądź co bądź, delegacja do dalekich od ich ośrodków życia jednostek prokuratury to nie kara. A przynajmniej tak twierdzą ci, którzy podejmowali decyzje o delegacji.
Dla każdego, kto choć trochę interesuje się prawem, jasne jest, że zakres niezależności prokuratora jest mniejszy niżeli gwarancje, które ustawodawca przyznał sędziom. Ale - co ważne, a o czym wiele osób zapomina - zgodnie z art. 7 Prawa o prokuraturze prokurator jest przy wykonywaniu czynności określonych w ustawach - z drobnymi wyjątkami - niezależny. Tymczasem jakiekolwiek przejawy niezależności od władzy skutkują nieformalną karą w postaci zsyłki do dalekiego miasta, z dala od rodzin. Jeżeli to jest kluczowe osiągnięcie w reformie wymiaru sprawiedliwości, to - pardon za wyrażenie - gówniane to osiągnięcie.
Kolejna decyzja o zsyłce nielubianych śledczych (bo nie jest to bynajmniej pierwszy przypadek) skłoniła mnie do zastanowienia się, jak to się stało, że sędziowie, z drobnymi wyjątkami, dali odpór destrukcyjnym działaniom Zbigniewa Ziobry i jego ludzi, a środowisko prokuratorskie w swej znacznej części pogodziło się ze swym smutnym losem. Gdy rozmawiam ze śledczymi, co ze względu na charakter mojej pracy zdarza mi się dość często - i to nawet nie tymi publicznie kwestionującymi sposób zarządzania prokuraturą ze stowarzyszenia Lex Super Omnia - to niemal wszyscy przyznają, że niezależność prokuratorów to mit, a całe środowisko nie bez powodu jest uważane za zbrojne ramię polityków Zjednoczonej Prawicy. Przeciętny prokurator, bez zajrzenia w akta, wie, czy polityczna sprawa zostanie umorzona, czy też wszystkie działania będą prowadziły do przygotowania aktu oskarżenia - w zależności od tego, kogo dotyczy sprawa.
Jednocześnie nie widać w prokuratorskiej braci oznak buntu. Poza nielicznymi wyjątkami śledczy sprawiają wrażenie osób, które chcą obecne rządy przeczekać i modlą się, aby w ramach wyliczanki gniewu nie padło akurat dla nich. I mają rację o tyle, że choćby Zbigniew Ziobro z prokuratorem krajowym Bogdanem Święczkowskim chcieli pognębić jak najwięcej podwładnych, to nie zdążyliby w najbliższych latach uderzyć w choćby połowę spośród 6 tys. śledczych.
Rządy Prawa i Sprawiedliwości przeminą, jak to bywa z każdą władzą polityczną. Pytanie brzmi, czy po przyjściu następców uda się odbudować prokuraturę na tyle niezależną od polityki, na ile się da. Będziemy bowiem mieli z jednej strony nowych rządzących, którzy nie będą chcieli pozbawiać się wpływów, oraz grupę zawodową z przetrąconymi kręgosłupami, przyzwyczajoną do uzależnienia od politycznych potrzeb.
Tym większy szacunek należy się tym wszystkim śledczym, którzy mają odwagę mówić, że w prokuraturze źle się dzieje. Dziś ponoszą konsekwencje swojego działania, ale – pozwólcie na odrobinę patosu – zapiszą się pięknymi zgłoskami w dziejach rodzimej prokuratury.