W tym roku po raz pierwszy żadne z moich dzieci nie napisało do Ciebie listu. Najwyraźniej uznały, że trwanie w iluzji nie daje im profitów. Nie obraź się, ale korespondencyjne podlizywanie się wyimaginowanemu grubasowi z odległego kraju zastąpiły racjonalnymi negocjacjami z domową grupą trzymającą kasę.
W tym roku po raz pierwszy żadne z moich dzieci nie napisało do Ciebie listu. Najwyraźniej uznały, że trwanie w iluzji nie daje im profitów. Nie obraź się, ale korespondencyjne podlizywanie się wyimaginowanemu grubasowi z odległego kraju zastąpiły racjonalnymi negocjacjami z domową grupą trzymającą kasę.
Drogi Święty Mikołaju, powiedzmy sobie szczerze, przez ostatnie lata to ja odwalałem za Ciebie całą robotę, a Ty spijałeś splendor. Pozwól, że dziś poproszę o rewanż. Moja lista życzeń będzie nieco dłuższa, niż byłyby dwa listy moich dzieci, ale weź pod uwagę, że latami nie kłopotałem Cię o nic.
W pierwszej kolejności chciałbym prosić o dość dużą liczbę zabawek. Nie, nie dla mnie, lecz dla parlamentarzystów. Przynieś im to, co lubią najbardziej – kajdanki i stroje szeryfów, samolociki, samochodziki, tęczowe jednorożce, zestaw klocków, z którego można zbudować lotnisko i dwie wieże, scrabble, by sobie układali wyrazy z końcówkami – jakimi chcą, łopatki do przekopów, zestawy małego lekarza, inżyniera, buty do biegania, piłki do kopania, rakietki do badmintona (gdyby parlamentarny zespół promujący tę grę reaktywować chcieli). Daj im, proszę, to wszystko, byleby chociaż przez rok pobawili się w coś innego niż uchwalanie prawa. Jak już muszą, niech tylko przyjmą przyszłoroczny budżet i tyle.
Wiem, 141 posłów to debiutanci, wiem, że wielu z nich pali się do gryzmolenia projektów nowych ustaw. Bo przecież nie po to ich suweren do godności wyniósł, by tam, przy Wiejskiej, z założonymi rękami siedzieli. A poseł na rzeczywistość wpływać inaczej nie umie niż poprzez hurtową produkcję paragrafów. Do tego jeszcze 34 wyposzczonych parlamentarzystów wraca do Sejmu po kilkuletniej przerwie… Mikołaju, musisz ich jakoś powstrzymać.
Zgodnie z prawidłami tworzenia prawa, sformułowanymi przez Jerzego Wróblewskiego w połowie XX w., zmiana prawa jest ostatnim krokiem, na jaki należy się porwać, mając do rozwiązania dowolny problem. U nas jest krokiem pierwszym, w dodatku wykonanym szybko, bez sprawdzenia, czy stawiamy nogę na twardym gruncie, w grząskim bagnie, czy też kroczymy prosto w przepaść. Dlaczego?
Bo odpowiedzialność za preparowane buble jest żadna. Można głosować za rozwiązaniem na pierwszy rzut oka sprzecznym z konstytucją? Nie tylko można, ale i często wypada. I nie przeszkadza to w wyborze takiego posła na sędziego Trybunału Konstytucyjnego. Można uchwalić drakoński i idiotyczny system kar za niepłacenie e-myta, przez który ludzie wieszali się za nieswoje przewinienia? Można, najwyżej za kilka lat się poprawi. Można w ramach jednej nowelizacji kodeksu postępowania karnego wprowadzić przepis, który ma je przyspieszyć, ale jednocześnie tak się przestraszyć jego skutków, że drugim przepisem zneutralizuje się jego działanie? Można, choć za grosz logiki w tym nie ma.
Czy można wysadzić w powietrze – bez przeprowadzenia rzetelnych analiz – system edukacji, doprowadzając do bezprecedensowego chaosu w szkołach? Można, bo kto zabroni. Można – tylko po to, by rejestry gospodarcze zawierały aktualne dane o wpisanych podmiotach – wykreślić te, które obumarły i przejąć ich majątek bez odszkodowania? Ależ naturalnie. A jak wśród spółek martwych unicestwi się niechcący legalnie działające podmioty, to cóż... najwyżej TK przepisy uchyli (co zresztą ostatnio się stało, lecz nie rozwiązało wszystkich związanych z tą nowelizacją kłopotów).
A to tylko pierwsze z brzegu przykłady, celowo z różnych kadencji. Takich absurdów legislacyjnych mógłbym Ci, Mikołaju, wymieniać mnóstwo, ale na tych poprzestanę, bo z każdym kolejnym na samą myśl mi się scyzoryk (którego, nie wypominając, nigdy mi nie przyniosłeś i sam kupić sobie musiałem) w kieszeni otwiera. Za każdym takim bublem stoją mniejsze lub większe ludzkie dramaty i prawdziwe tragedie.
Ja wiem, Mikołaju, że moja prośba jest radykalna. Wiem, że wystarczyłoby, gdyby wszyscy respektowali zasady prawidłowej legislacji, ale pytałem o to prof. Ryszarda Piotrowskiego i on mi wytłumaczył, że to mało realne. – Przyjęcie zasad dotyczących tworzenia prawa zawsze oznacza, że prawo ma pierwszeństwo nad polityką, podczas gdy politycy, niezależnie od tego, z której są strony, na to nie pójdą – wyjaśniał mi konstytucjonalista, który od lat obserwuje, jak pisze się ustawy. – Musieliby po prostu związać sobie ręce. Nie mogliby działać w taki sposób, jak to robią. A więc nie mogliby traktować prawa jako narzędzia. Musieliby respektować pewien porządek. Nie mogliby się spieszyć. Musieliby się konsultować, musieliby przyjąć, że są inne środki realizacji celów. Jednym słowem, musieliby się szanować nawzajem. A to są rzeczy, które nie są postrzegane jako prowadzące do sukcesu wyborczego. A ponieważ mamy raczej nie kooperatywny system polityczny, lecz eliminacyjny, to tak wygląda – rozkładał ręce prawnik.
Tak więc widzisz, że łatwiej będzie, jak już dasz politykom dużo innych zabawek. Ty już będziesz wiedział, komu jakie sprawią największą radość. A tymczasem mam jeszcze drugą prośbę, trochę trudniejszą.
Jeśli nie uda Ci się powstrzymać masowej produkcji prawa, to spróbuj choć sprawić, by te przepisy, które już zostały uchwalone, były stosowane. Nie oczekuję, że przez wszystkich obywateli – tego nigdy nie da się zagwarantować. Ale niech przynajmniej będą stosowane przez organy państwa. Nawet nie wiesz, uchwalenia ilu ustaw dałoby się uniknąć, gdyby tylko komuś chciało się poważnie traktować regulacje, które w systemie prawa od dawna istnieją.
Ktoś powiedział, że w zasadzie wszystkie przepisy już są, tylko wystarczy z nich korzystać. Ale co z tego, skoro w urzędach, sądach, prokuraturach i wszelkiego rodzaju organach kontrolnych siedzą ludzie, którzy nie zastosują przepisu, dopóki nie wskażesz go im palcem. Stąd kodeksy puchną od kazuistyki, a dzienniki ustaw od nowych, niepotrzebnych aktów prawnych. Cofanie liczników w samochodach zawsze było oszustwem. Ale prokuratorzy mieli problem z ustaleniem osoby, która licznik cofnęła. Powtórzę: wyspecjalizowane służby państwa miały problem ze ściganiem mechaników, którzy reklamują usługi cofania liczników w internecie, na banerach czy bilbordach. Ale ponieważ nie piszą tam, że pomagają w popełnieniu czynu zabronionego z art. 286 kodeksu karnego, ustawodawca zdecydował się wyraźnie określić nowe przestępstwo. Jak krowie na rowie napisał: kto wskazanie licznika zmienia albo niecnego tego czynu wykonanie zleca, ten na pięć lat do więzienia trafić może. Czy dzięki temu prokuraturze będzie łatwiej ścigać takiego mechanika? Wcale. Czy dzięki temu kupujący auta będą lepiej zabezpieczeni przed trafieniem takiego z zaniżonym przebiegiem? Nic z tych rzeczy. O ile do tej pory liczniki sprowadzanych samochodów były cofane w Polsce, o tyle teraz będzie to robione, zanim auto minie granicę na Odrze. Proste?
Inny przykład. Przez kilka lat dwa kolejne rządy walczyły z rzekomą luką prawną, w wyniku której firmy takie jak Uber mogły – nie ponosząc kosztów jak tradycyjni taksówkarze – wypierać ich z rynku. Tymczasem usługi przewozu osób od lat są dość szczegółowo uregulowane. Funkcjonowanie Ubera było możliwe tylko dlatego, że Inspekcja Transportu Drogowego tolerowała łamanie przepisów o przewozach okazjonalnych. Owszem, można się zastanawiać, czy wymogów wobec taksówkarzy nie należałoby zliberalizować i np. ułatwić dostęp do tego zawodu (bez uszczerbku dla interesów i bezpieczeństwa pasażerów). Można nawet poświęcić dużo czasu, by z namysłem wprowadzić takie zmiany – nie ma pośpiechu. A raczej nie byłoby – pod warunkiem że państwo do tego czasu poważnie traktowałoby swoje własne prawo i nie tolerowało jego łamania i zaburzania tym samym uczciwej konkurencji. Skoro jednak ono samo nie ma szacunku dla ustanawianych przez siebie reguł, jak może się spodziewać, że prawidła te respektować będą obywatele?
Tymczasem sami przedstawiciele administracji robią wszystko, by szacunku pozbawić nie tylko prawo, lecz również samych siebie. Idę o zakład, że Carl Bernstein i Bob Woodward z „Washington Post” nigdy nie doprowadziliby do upadku prezydenta Richarda Nixona, gdyby przedstawiciele jego administracji brali przykład np. z rzeczników Kancelarii Sejmu czy Ministerstwa Rodziny. W odróżnieniu od nich, przedstawiciele administracji Nixona nie zdecydowali się ordynarnie okłamywać opinii publicznej w sprawie domniemanych nadużyć pryncypała. Wili się jak piskorze, byleby tylko nie zostać przyłapani na oszustwie. Kluczyli, podawali informacje niepełne, ale nie łgali. To była bariera nieprzekraczalna. Dziś zadeptana, tak za oceanem, jak i u nas.
Więc na koniec, drogi Święty Mikołaju, spraw proszę, by zarówno politycy, jak i przedstawiciele administracji oduczyli się chodzenia w zaparte. Przynajmniej w obliczu faktów. Jeśli spełnisz choć jedno z mojej listy życzeń, na pewno za rok przyjedziesz do trochę lepszego kraju. ©℗
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama