Dzięki internetowi wykluczeni odzyskali głos. Tyle że są wśród nich np. członkowie Ku Klux Klanu.
Już od dekady Mark Zuckerberg dzieli się w styczniu ze światem swoimi osobistymi wyzwaniami na kolejny rok. To dobry pretekst, aby przemycić garść krzepiących refleksji, które mają pokazać, że młody miliarder nadal stąpa twardo po ziemi i choć jak większość z nas na co dzień zapomina o rzeczach najważniejszych, to nieustannie pracuje nad tym, aby być lepszym człowiekiem. A jeśli już czerpać inspiracje do samodoskonalenia, to od kogo innego, jak nie od technodemiurga, który zapewnił widownię naszym obiadom i nauczył nas budować relacje za pomocą kliknięć.
Na początku noworoczne cele Zuckerberga były konkretne i praktyczne; poza PR-owym spinem dało się w nich nawet wyczuć nieco dobrodusznej naiwności: „przeczytam dwie książki w miesiącu, aby dowiedzieć się więcej o różnych kulturach i religiach”, „codziennie wyślę kartkę z podziękowaniami, bo chciałbym, żeby ludzie mieli świadomość, jak bardzo doceniam ich pracę”, „będę jadał wyłącznie mięso zwierząt, które sam zabiję, jako gest wdzięczności za dostępne dla mnie pożywienie” (to akurat zostało przyjęte z mieszanymi uczuciami). Rozwój osobisty w życiu Zucka zszedł na dalszy plan po ciężkim dla Facebooka 2017 r. Piętrzyły się oskarżenia – z jednej strony, że platforma toleruje podżeganie do nienawiści i dziecięcą pornografię, a z drugiej, że cenzuruje posty o konflikcie w Kaszmirze i piersi karmiących matek. Najpoważniejszy kryzys zaczął się po ujawnieniu, że rosyjskie służby zalały serwis fake newsami, które miały zdopingować Amerykanów do głosowania w wyborach prezydenckich na Donalda Trumpa. Choć inżynierowie Facebooka rok wcześniej wykryli podejrzaną aktywność hakerską i namierzyli jej źródła pod Moskwą, szefostwo firmy nie zrobiło nic, aby utrudnić działalność trollom.

Wyzwanie: rozwój nieosobisty

W ubiegłym roku w swoim noworocznym poście Zuckerberg zapowiedział więc, że tym razem w ramach kolejnego osobistego wyzwania skoncentruje się na rozwiązywaniu problemów platformy. „Tak, aby każdy miał poczucie, że czas na Facebooku to czas dobrze spędzony” – napisał. A skoro w przeszłości był w stanie w 12 miesięcy nauczyć się mandaryńskiego i zbudować inteligentny system obsługujący jego posiadłość (oba zadania okazały się prostsze, niż przypuszczał), to co może być trudnego w naprawieniu paru algorytmów?
Szybko stało się jednak jasne, że 2018 r. będzie okresem kajania się przed politykami, aby odsunąć w czasie perspektywę postępowań antymonopolowych i regulacji wzmacniających prywatność internautów. W marcu wyszła na jaw afera Cambridge Analytica związana z udostępnianiem danych użytkowników na potrzeby kampanii wyborczych, a przedstawiciele ONZ przyznali, że social media mogły się przyczynić do eksterminacji ludności Rohingja w Birmie, pozwalając, by wykorzystywano je jako narzędzie nawoływania do przemocy. Po kolejnych doniesieniach o tym, jak kierownictwo giganta tuszowało rosyjskie machinacje i przekazywało prywatne dane setkom firm, było wiadomo, że Facebook zakończy rok w gorszej kondycji, niż zaczął, co obrazowały spadające ceny akcji.
Może dlatego w 2019 r. Zuck postanowił podejść do stojących przed nim wyzwań inaczej, bardziej filozoficznie. Tak, jakby zrozumiał, że tradycyjne środki zaradcze już nie wystarczą; że aby zahamować staczanie się na pozycję pariasa i uniknąć gniewu akcjonariuszy, potrzebna jest mu nie tylko radykalna zmiana dotychczasowej narracji, lecz nawet rewizja przeszłości. Zadanie, które tym razem sobie wyznaczył, na pierwszy rzut oka zdawało się niekontrowersyjne. Obiecał organizować co kilka tygodni otwarte debaty z ekspertami i liderami na temat przyszłości technologii we współczesnym społeczeństwie oraz związanych z tym szans, nadziei i lęków. Szybko mu jednak zarzucono, że abstrakcyjnymi przemyśleniami chce przykryć fakt, że nie ma pojęcia, jak rozbroić swoich krytyków. Mało ważne, że z całego projektu niewiele wyszło – w sumie odbyło się zaledwie sześć ZuckTalków (nazwę zaproponował sam autor pomysłu) i, jak zauważyli złośliwi, szef korporacji debatował głównie z podobnymi do siebie cyberoptymistami, którzy dalej wierzą, że Facebook zbliża ludzi i jest tylko neutralnym pośrednikiem nieponoszącym odpowiedzialności za większość toksycznych zjawisk, jakie się w nim zagnieździły.
Gdy już rozmawiał z kimś, kto używa pojęć z innego porządku – jak w przypadku historyka i autora bestsellerów Yuvala Noaha Harariego – na wierzch wychodziła intelektualna miałkość Zuckerberga. Kiedy Harari zapytał go, czy nie obawia się, że nowe technologie sprzyjają rozwojowi reżimów autorytarnych, czyniąc centralne przetwarzanie danych coraz bardziej efektywnym, ten jedynie wycedził, że „ludzie muszą dyskutować, dzięki temu z czasem będą coraz bardziej troszczyć się o takie rzeczy jak prywatność”.

Nowy doktor King?

We wszystkich tych debatach i wystąpieniach publicznych nie chodziło tylko o to, aby prezentując się w dialogu z autorytetami, odnowić wiarę w technologię jako sprzyjającą demokracji siłę, która oddaje władzę w ręce obywateli. Cel był bardziej strategiczny: nadać Facebookowi zupełnie nowe uzasadnienie, przesunąć jego umiejscowienie w całym porządku symbolicznym. Sprawić, żeby wszystkie nasze banalne koty i memy zyskały głębię.
Jak? Zuckerberg zamierzał przekonać świat, że nie jest tylko robotycznym miliarderem sprawiającym wrażenie zagubionego we własnym dziele. Jest przede wszystkim bojownikiem o prawa człowieka, który przyniósł autentyczną wolność słowa wszystkim wykluczonym, uciśnionym, krzywdzonym tego świata. Wielu w tym momencie na pewno się zdziwi. Bo jak to, biznesmen, którego platforma daje forum neonazistom i pomogła wynieść do władzy autorytarnych przywódców, w jednym szeregu z Gandhim, Dalaj Lamą i Martinem Lutherem Kingiem? A jednak właśnie pod tę dumną tradycję postanowił podczepić się Zuck.
Najpełniejszą wykładnię swojej filozofii przedstawił dwa miesiące temu w głośnym przemówieniu na Uniwersytecie Georgetown. Było ono czymś więcej niż tylko zaciętą obroną Facebooka w obliczu kumulujących się zarzutów najcięższego kalibru – od niszczenia demokracji po udział w ludobójstwie. Było medytacją na temat transformacyjnej roli social mediów jako piątej władzy, która jest dziś czempionem nieskrępowanej myśli i ekspresji. Zuckerberg snuł opowieść o tym, jak prawo do mówienia głośno o niesprawiedliwościach zawsze znajdowało się w centrum walki o wartości demokratyczne, a obecnie – dzięki internetowi – ludzie mogą je realizować na bezprecedensową skalę. – Nie są już zależni od tradycyjnych strażników [przepływu informacji – red.] w polityce i mediach, aby ich głos był słyszalny – podkreślał.
Prawo do wolności słowa oznacza też szczególną ochronę wypowiedzi dotykających spraw publicznych, nawet jeśli zawierają one kłamliwe informacje. To założenie stało za kontrowersyjną deklaracją, że Facebook nie będzie weryfikował ani usuwał reklam politycznych zawierających nieprawdziwe lub wprowadzające w błąd treści. – Nie uważam za właściwe, aby prywatna firma cenzurowała polityków lub informacje. Myślę, że co do zasady ludzie powinni sami decydować o tym, jakie wypowiedzi są wiarygodne, a nie korporacje technologiczne – stwierdził szef platformy, przypominając jeszcze, że słowa polityków należą już do najbardziej prześwietlanych rodzajów wypowiedzi.

Gdyby był Face przed wojną…

Ale zdaniem Zuckerberga prawo i do konfabulacji, i do mówienia niewygodnej prawdy znalazło się dziś w niebezpieczeństwie: wiele rządów planuje bowiem przyjąć regulacje ograniczające wolność słowa na platformach społecznościowych (w domyśle: ustawy przeciwko fake newsom i dezinformacji), a tym samym ocenzurować dyskurs demokratyczny. Wedle sugestii szefa Facebooka ci, którzy forsują tłumienie pewnych kategorii wypowiedzi w internecie, niewiele się więc różnią od tych, co przed laty uciszali Martina Luthera Kinga, wsadzając go do więzienia, czy brutalnie dławili protesty przeciwko wojnie w Wietnamie. Aż się prosi o pytanie: czy chcą, żeby historia oceniła ich podobnie? W odpowiedzi na tę zaskakującą analogię Bernice King, córka MLK, zarzuciła Zuckowi, że najwyraźniej sam potrzebuje lekcji historii, by zrozumieć, do czego mogą prowadzić kampanie dezinformacyjne. Jak stwierdziła King, rozsiewane przez przeciwników zniesienia dyskryminacji rasowej groźby i kłamstwa na temat jej ojca (np. że był komunistą planującym obalić rząd) stworzyły atmosferę, która doprowadziła w końcu do zabójstwa lidera pokojowego ruchu.
Cała przemowa Zuckerberga była zdumiewającym przykładem rewizjonistycznej narracji, która miała wykazać, że Facebook jest osadzony w tym samym moralnym uniwersum, co abolicjoniści, ruchy praw obywatelskich i ruchy pacyfistyczne lat 70. A szef technologicznego giganta to naturalny spadkobierca zmagań z siłami cenzury. Miliarder posunął się nawet do tego, że bezpośrednio powiązał założenie Facebooka z… decyzją rządu USA o pójściu na wojnę z Irakiem w 2003 r. „Gdyby ludzie mieli narzędzie do skrzykiwania się przez internet – miał zuchwale rozmyślać niespełna 20-letni wówczas student Uniwersytetu Harvarda – to protesty antywojenne rozlałyby się na znacznie większą skalę, a sprawy być może potoczyłyby się zupełnie inaczej”.
Naturalnie powstanie platformy społecznościowej nie miało nic wspólnego z polityką bliskowschodnią prezydenta George’a W. Busha. Wprawdzie nie wiadomo, co młody programista sądził na temat granic wolności słowa, ale z pewnością w początkach serwisu pragnienie „dawania ludziom głosu” nie leżało mu na sercu ani nawet nie zaczęło kiełkować. Gdy w 2004 r. Facemash – strona, na której studenci porównywali i oceniali zdjęcia swoich koleżanek – przeistoczył się w Facebooka, aktywność użytkowników długo ograniczała się do kolekcjonowania znajomych, zamieszczania zdjęć z imprez i zmieniania statusu sercowego. Nie było pasa transmitującego każdy zapis świadomości niewidzianego od lat kolegi z podstawówki. Nie dało się też urządzić awantury o to, czy Zandberg jest nowym wcieleniem Stalina. Słowa, a zwłaszcza takiego, które ma jakiś ciężar gatunkowy i rezonans, w ogóle było na platformie niewiele.
Nawet kiedy Facebook z czasem dodawał narzędzia tworzące forum do dyskusji, oficjalna misja firmy zawsze koncentrowała się na „łączeniu ludzi” i „dzieleniu się”. W głośnym liście Zuckerberga do użytkowników z 2017 r. – najobszerniejszym dotąd wyłuszczeniu filozofii giganta (prawie 35 tys. znaków!) – nie znalazło się ani jedno odwołanie do niesienia wolności słowa. Subtelne przesunięcie akcentu z dotychczasowego „zbliżamy ludzi” i „budujemy globalną wspólnotę” na „dajemy ludziom głos” nastąpiło dopiero wtedy, gdy problemowi fake newsów i mowy nienawiści zaczęli w 2018 r. przyglądać się bliżej politycy. Ale po pierwsze – prawo do wolności słowa nie oznacza prawa do publiczności. Po drugie – jak twierdzi Jameel Jaffer, dyrektor Knight First Amendment Institute na Uniwersytecie Columbii – wartość wolności wypowiedzi należy mierzyć nie tylko stopniem, w jakim możemy dzięki niej wyrażać siebie, lecz także w kategoriach odkrywania prawdy, wzajemnego zrozumienia i demokratycznego rozwiązywania sporów. „Świat, w którym każdy głos byłby słyszalny, ale cała sfera publiczna byłaby zalana mową nienawiści i dezinformacji, nie byłby triumfem wolności słowa” – napisał Jaffer.
Wcześni entuzjaści otwartego internetu wróżyli, że strażnicy przepływu contentu – media – stracą kontrolę nad tym, kto ma prawo mówić i być wysłuchanym. Każdy głos miał zdobyć szansę na przebicie się

Świat bez strażników mowy

Oczywiście swobodny, nieograniczony obieg informacji i opinii był ideą, która od zarania zajmowała ważne miejsce w cyberetyce innowatorów z Doliny Krzemowej. W słynnej „Deklaracji niezależności cyberprzestrzeni” z 1996 r., wyrażającej idealizm pionierskich czasów internetu, ikona kontrkultury John Perry Barlow przekonywał, że sieć jest miejscem, gdzie „każdy może wyrazić swoje przekonania, nawet najbardziej osobliwe, bez obawy o to, iż zostanie zmuszony do milczenia lub ustąpienia”. Wcześni entuzjaści otwartego internetu wróżyli zbliżający się początek ery „taniej mowy” (cheap speech): dzięki rozwojowi nowych technologii informacyjnych tradycyjni strażnicy przepływu contentu – media – stracą kontrolę nad tym, kto ma prawo mówić i być wysłuchanym. Każdy głos będzie więc mieć szansę przebić się bez ponoszenia ogromnych kosztów. W 1995 r. profesor prawa i znany cyberlibertarianin Eugene Volokh pisał: „Tania mowa będzie oznaczać, że znacznie więcej autorów – bogatych i biednych, popularnych i nie, banalnych i awangardowych – będzie mogło udostępnić wszystkim swoje wytwory”. Ale już wtedy nawet taki optymista jak Volokh dostrzegał ryzyko, że tymi dotąd wykluczonymi, którzy uzyskają głos, okażą się np. członkowie Ku Klux Klanu – dotąd mało widoczni w sferze publicznej z powodu odrzucenia przez medialny mainstream, braku finansowania i znaczenia politycznego. Co, jeśli ich przekaz będzie mógł łatwo docierać do milionów ludzi? Volokh był zdania, że niebezpieczeństwa związane z regulacją treści przebijają zagrożenie falą ekstremizmu w sieci.
Wraz z nowymi możliwościami, które przyniosły media społecznościowe, optymizm ten nabrał jeszcze większego rozmachu. Facebook i Twitter zaczęły uzurpować sobie zasługi w obalaniu brutalnych dyktatur, chełpiąc się, że arabska wiosna to wzorcowy przykład demokratyzacyjnej siły nowych technologii. Należy więc promować różnorodność i bogactwo perspektyw, a nie je powściągać.
„Chcieliśmy maksymalizować liczbę opinii pojawiających się online, bo wierzyliśmy, że im więcej wypowiedzi, tym lepiej” – wspominał swój ówczesny entuzjazm Jason Goldman, współzałożyciel Twittera, na łamach magazynu „Wired”. Upłynie kilka lat, zanim autorytarni politycy pokroju prezydenta Filipin Rodriga Duterte stworzą prywatne armie trolli i influencerów, które zaleją platformy społecznościowe „opiniami” dyskredytującymi swoich przeciwników (czasem opatrzonymi np. spreparowanymi zdjęciami pornograficznymi).

Prawda się obroni. Albo nie

Pomijając cynizm podpinania się pod liderów demokratycznych ruchów protestu, koncepcja wolności słowa, do której odwołuje się Zuck – a za nim inni technoentuzjaści – opiera się na trudnej dziś do obrony metaforze rynku idei jako najlepszej drogi do prawdy. Jej twórca, słynny XIX-wieczny filozof brytyjski John Stuart Mill, uważał, że kneblowanie ust kłamcom jest nie mniejszą zbrodnią niż uciszanie cnotliwych mędrców. Prawdziwa opinia staje się bowiem wiedzą dopiero wtedy, gdy wyjdzie zwycięsko ze starcia z fałszem w toku dyskusji i deliberacji (Mill nie miał złudzeń, że będzie tak zawsze). Do tego czasu można ją traktować jako zwykły przesąd, w najlepszym wypadku hipotezę. Płynie z tego wniosek, że należy pozwolić wybrzmieć wszystkim rodzajom wypowiedzi, nawet tym odrażającym i kłamliwym. Nie wyłączając apeli antyszczepionkowców czy tweetów „Beata Szydło pogratulowała Grecie Thunberg tytułu Osobowości Roku”. Niech to ludzie decydują, czy są one wiarygodne – prawda sama się obroni, a fałsz zostanie zdemaskowany.
Metafora rynku idei w latach 20. XX w. zainspirowała klasyczne już orzecznictwo Sądu Najwyższego USA dotyczące pierwszej poprawki do konstytucji, zakazującej Kongresowi uchwalania ustaw ograniczających wolność słowa. „Remedium na szkodliwą mowę jest więcej mowy, a nie wymuszone milczenie” – brzmiała często cytowana maksyma sędziego Louisa Brandeisa z opinii do wyroku w sprawie kobiety oskarżonej o pomoc z zakładaniu w USA rzekomo planującego zamach stanu ugrupowania komunistycznego.
Impulsem do szerokiego zarysowania granic swobody ekspresji były uchwalone w 1918 r. przepisy, które zabraniały w czasie pokoju – pod groźbą wieloletniej kary więzienia – krytykowania bądź przedstawiania w złym świetle działań rządu USA w czasie I wojny światowej. Sędziowie SN nie od razu poszli na konfrontację z administracją prezydencką – najbardziej fundamentalne opinie prawne wydano po wojnie. Na dodatek kontestatorzy byli w mniejszości i ich zdania odrębne nie weszły do orzeczniczego mainstreamu aż do lat 70. XX w.
Naturalnie metafora rynku idei zasadza się na utopijnym założeniu, że każda rozmowa polega na przerzucaniu się argumentami. Język służy jednak nie tylko do wyrażania znaczeń, lecz jest także nośnikiem i wyzwalaczem emocji, co wnikliwie przestudiowali już powojenni badacze faszystowskiej propagandy. W 2018 r. niektóre z ich intuicji potwierdzili za pomocą narzędzi statystycznych naukowcy z MIT Media Lab, autorzy najbardziej kompleksowej dotąd analizy rozprzestrzeniania się prawdziwych i fałszywych postów na Twitterze opublikowanej w magazynie „Science”. Badacze wzięli pod uwagę w sumie 126 tys. tweetów powielonych 4,5 mln razy. Okazało się, że fake newsy niemal zawsze wygrywają z prawdą: kłamstwa i niezweryfikowane plotki mają o wiele większe zasięgi. Do grupy 1,5 tys. ludzi docierają średnio sześć razy szybciej niż sprawdzone informacje. I nieważne, czy dotyczą gospodarki, nauki czy show-biznesu. Co więcej, najszybciej i najszerzej rozpleniają się treści, które wywołują silne emocje – a fałszywe doniesienia są pod tym względem dużo skuteczniejsze niż prawdziwe (najczęściej reagowano na nie słowami wyrażającymi uczucie wstrętu i zaskoczenia).
Dziś deficyt wypowiedzi jest naszym ostatnim problemem. Jest zupełnie inaczej niż w czasach, kiedy w USA i Europie wsadzano wywrotowców do aresztów, z radia sączyła się rządowa propaganda, a dostęp do „rynku idei” miały tylko elity. Doszło do całkowitego odwrócenia proporcji: „taniej mowy”, na którą z nadzieją czekał Volokh, jest dziś w nadmiarze, trwa natomiast ostra walka o uwagę i czas słuchających, bo ich polityczna i reklamowa wartość wzrasta. Głównym beneficjentem tego starcia okazały się społecznościówki, a to dzięki podsuwaniu konsumentom treści, które maksymalizują ich „zaangażowanie” – czyli najczęściej content dopasowany do zainteresowań i poglądów użytkowników. A mimo to dalej twierdzą, że są neutralnymi pośrednikami, a nie medialnymi korporacjami.
Jak zauważył Tim Wu, profesor prawa na Uniwersytecie Columbii, przez to, że mowa stała się „tania”, paradoksalnie łatwiej dziś ją samą zaprząc do kontroli przepływu informacji: atakowania, nękania, zagłuszania. W czasach social mediów cenzura nie jest już bezpośrednio wymierzona w mówiących – dziennikarzy, protestujących, dysydentów. Uderza w ich potencjalnych słuchaczy lub skupia się na niszczeniu ich społecznościowej reputacji. Represje nie polegają zaś tylko na zakazie publikacji i ściganiu autora, lecz na zalewaniu sieci sfabrykowanymi newsami, płatnymi komentarzami i postami generowanymi przez boty.
Nasze konstytucyjne ramy wolności słowa są więc zupełnie niedopasowane do koszmarów online’owego rynku idei, bo u ich podstaw tkwi założenie, że największym zagrożeniem są dla niej represje rządowe. Tim Wu uważa, że obecnie podziały nie są już tak klarowne, dlatego zarówno organy ścigania, jak i sądy powinny położyć podobny akcent na ochronę słuchających i mówiących (np. poważniej podchodzić do gróźb i nękania online). Inni przebąkują, że nic złego by się nie stało, gdyby niektóre głosy otoczyć kordonem sanitarnym. Jak napisał 70 lat temu amerykański filozof prawa Alexander Meiklejohn, „najważniejsze nie jest to, aby każdy mówił, lecz to, aby wszystko, co warte powiedzenia, zostało powiedziane”.
Fake newsy niemal zawsze wygrywają z prawdą. Do grupy 1,5 tys. ludzi docierają średnio sześć razy szybciej niż sprawdzone informacje