Czy naprawdę wierzycie w to, że maszyny najpierw zabiorą nam pracę, a potem nad nami zapanują?
W styczniu bieżącego roku naukowcy z Uniwersytetu Columbia zaprezentowali światu coś ich zdaniem przełomowego w badaniach nad sztuczną inteligencją (SI). Nagranie wideo, którym się pochwalili, przedstawia mechaniczne ramię podnoszące kulki i umieszczające je w pojemniku. Co w tym niezwykłego, skoro roboty w fabrykach od dawna już wykonują znacznie bardziej skomplikowane nagrania?
To, że owo ramię jest… niemal samoświadome. Wyłącznie dzięki procesom „głębokiego uczenia się” i bez żadnej zaprogramowanej wcześniej wiedzy o fizyce, geometrii czy motoryce robotyczne ramię samodzielnie poznało swój własny kształt. Po 35 godzinach wykonywania tysięcy chaotycznych ruchów wytworzony przez nie wirtualny obraz samego siebie stał się spójny z jego faktycznym fizycznym kształtem. Posługując się tym wirtualnym obrazem, ramię było w stanie przenosić leżące na podłodze kulki do pojemnika z 44 proc. skutecznością. „To jak próba podniesienia szklanki pełnej wody z zamkniętymi oczami. Nawet dla ludzi jest to trudne” – tłumaczył Robert Kwiatkowski, współautor wynalazku, w jednym z artykułów. Naukowcy sądzą, że sposób, w jaki ich robot uczył się postrzegać samego siebie, jest podobny do procesu, który przechodzi małe dziecko, gdyż na takich działaniach metodą prób i błędów polega budowanie świadomości u ludzi.
Podobne wiadomości – a świat nauki codziennie nas czymś podobnym zaskakuje – zazwyczaj wystarczają futurologom do produkowania kolejnych porcji przerażających prognoz. Przygotujcie się zatem na nowe filmy i seriale science fiction przedstawiające bunt maszyn. Na zalew książek o tym, jak ludzie zostaną pozbawieni pracy (a potem zniewoleni) przez roboty oraz porad i teorii, jak temu zapobiec. W końcu na ruchy polityczne w stylu prób opodatkowania maszyn. Co proponował zresztą już przecież Bill Gates, a ktoś taki jak on nie może się mylić, prawda? Zwłaszcza że przed pójściem za daleko w pracach nad sztuczną inteligencją przestrzegali też m.in. Elon Musk i Stephen Hawking. Tyle że się mylą.

Rozpustny święty

Żeby to zrozumieć, zwróćmy się po pomoc do świętych. Na przykład do św. Augustyna z Hippony, który jednak za młodu taki święty nie był. Porzucił chrześcijaństwo na rzecz manicheizmu, wiary w to, że świat jest areną walki światła i ciemności, przy czym jej wynik nie jest przesądzony. Mimo że w tym poglądzie materia jest złem, Augustyn nie stronił od uciech cielesnych. A jednak ok. 30. roku życia zreflektował się, że nie przeżywa go w najlepszy z możliwych sposobów. Ścieżkę nawrócenia na wiarę matki opisał w „Solilokwiach”, czyli rozmowach wewnętrznych. Potem stał się jednym z ojców Kościoła katolickiego. Ale co ma św. Augustyn do sztucznej inteligencji? Zaraz zrozumiecie.
Tajemnica ograniczeń sztucznej inteligencji tkwi w samej nazwie. Jest sztuczna, a więc stworzona, zaprogramowana i kontrolowana przez człowieka. Jeszcze dekadę temu było to bardziej oczywiste – komputery wykonywały po prostu zadania zapisane za pomocą algorytmów. Dane wejściowe – jasny algorytm – dane wyjściowe. Z punktu widzenia gospodarki roboty z taką inteligencją nadawały się do wykonywania relatywnie prostych zadań i nie było mowy, aby np. samodzielnie prowadziły samochód w naturalnych warunkach, czyli wykonywały czynności przy dużej ilości zmiennych. Mogły jeździć meleksem po fabryce, ale nie ferrari po autostradzie.
Do tego potrzeba było przełomu, a tym stał się rozwój uczenia maszynowego. Niektóre jego formy, np. wspomniane „głębokie uczenie się”, imitują procesy zachodzące w ludzkim umyśle. Dlatego używa się nawet biologicznej nomenklatury, mówiąc np. o „sztucznych sieciach neuronowych”. W ich ramach maszyna zapoznaje się z dużą ilością danych, buduje w oparciu o nie korelacje i wyciąga wnioski. Jeśli np. program otrzyma odpowiednio oznaczone obrazy zawierające dolarową monetę i niezawierające jej, sam wytworzy metodę wychwytywania nieoznaczonych obrazów z dolarem. Autonomiczne samochody są dziś możliwe, bo wcześniej komputer przeanalizował bazę danych zachowań różnych kierowców i nauczył się ich naśladować.
W obliczu postępów robotyki ostatniej dekady – zwłaszcza jeśli podlejemy je odpowiednią dozą sensacyjnej narracji medialnej – może się wydawać, że maszyny są na prostej drodze do uzyskania świadomości. Pojawia się strach, że skoro już dzisiaj wykonują wiele zadań lepiej niż człowiek, to po uzyskaniu świadomości przejmą nad nim władzę, uznają go za szkodnika i wyeliminują (ewentualnie ocalałe eksponaty będą trzymać w zoo). Tak się może wydawać, ale to nieprawda. Maszyny zapewne nigdy nie staną się świadome.
Co to właściwie znaczy świadomość? Co filozof, to odpowiedź. Dla Arystotelesa posiadanie świadomości jest równoznaczne z posiadaniem duszy, a jeśli tak jest, to sztuczna inteligencja świadoma nie będzie, dopóki nie postanowi tak Bóg. Dla mniej pobożnego Davida Hume’a świadomość to zbiór zdarzeń mentalnych impresji i doznań, a istnienie jaźni jest złudzeniem – jeśli tak, to przed SI otwierają się nieco szersze perspektywy.
Jeśli z badań nad świadomością wynika jakiś ogólny wniosek, to ten, że jest zjawiskiem wieloaspektowym i wielopoziomowym. Nie jest to wyłącznie umiejętność wyodrębnienia swojego bytu spośród otaczającego świata i zdolność do wyobrażenia się sobie, lecz także do niezależnego rozumowania. Ono zaś jest nie tylko podejmowaniem decyzji i wcielaniem ich w życie (bo i komputery potrafią to robić w zakresie określonym przez człowieka), ale też zdolnością do autonomicznego definiowania i redefiniowania własnych celów.
Do tego niezbędny jest zmysł krytyczny, którego SI nie ma. Ograniczenia maszyn w tym względzie dobrze obrazuje problem, który napotykają eksperymentatorzy testujący samojezdne auta – są nim nieistniejące związki przyczynowe. Program po przetrawieniu danych dochodzi np. do absurdalnego wniosku, że pomiędzy pewnym kątem padania światła słonecznego a ustawieniem kierownicy istnieje powiązanie, co każe mu skręcać w prawo w sposób zagrażający bezpieczeństwu. Sama maszyna nie jest w stanie ocenić natury wykrytej korelacji. Tu potrzebny jest człowiek, dla którego brak związku przyczynowego między pozycją słońca a ułożeniem kierownicy jest po prostu oczywisty.

Czego nie ma w danych

Inna rzecz, której maszynom brakuje, to kreatywność. Takie postawienie sprawy może dziwić tych, którzy słyszeli utwory muzyczne skomponowane przez komputer. Na YouTubie roi się od nich i choć brak wśród nich przebojów, to wcale nie są gorsze od twórczości, powiedzmy, Zenka Martyniuka. A czy do komponowania muzyki kreatywność nie jest niezbędna? Cóż, do komponowania nowych utworów jest. Tymczasem to, co osiąga komputer, to wynik bardzo zaawansowanej kompilacji tego, co już zostało skomponowane. Muzykę da się opisać matematycznie, a w związku z tym sztuczna inteligencja po treningu „głębokiego uczenia się” może całkiem przekonująco udawać, że ją pisze. Twórcza słabość SI ujawnia się wyraźniej, gdy próbuje pisać poezję. „Jestem ciężarówką pełną węgla/ z powodu złamanego serca/ nie wydaję z siebie dźwięku/ nie ma mnie” – czytamy w jednym komputerowych wierszy. Poezja to domena osób o szczególnej wrażliwości, władających słowem tak dobrze, że mimo abstrakcji sformułowań są w stanie za ich pomocą trafić do innych z przekazem. Dzieje się tak również dlatego, że odczuwamy z nimi jakąś wspólnotę. A jaką wspólnotę możemy odczuwać z kodem binarnym?
Kreatywność to ta cecha świadomego umysłu, której nie sposób opisać, bo dotyczy tego, czego jeszcze nie ma. To, co nowe, jest niezapisane i w danych nieobecne. Wyjątkowość człowieka polega na tym, że on to nowe tworzy. Dzieje cywilizacji to dzieje tworzenia czegoś z niczego.
Dlatego właśnie analiza żadnego, największego nawet zbioru danych, nie pozwoli maszynom nauczyć się kreatywności. „Można zmierzyć dane, ale nie można zmierzyć idei. Z tysiąca myśli tylko jedna jest przełomowa. Wielu sądzi, że mózg można porównać do superkomputera. Tyle że komputery się właściwie nie mylą i są znacznie szybsze w przetwarzaniu informacji niż mózg. Są inteligentne, ale to nie wystarczy, bo inteligencja to tylko sprawne podążania za regułami. Komputery nigdy nie będą rządziły światem, ponieważ wymaga to łamania reguł i nowych idei. A te biorą się z pomyłek polegających na tym, że częściowo spontanicznie tworzymy nowy wzór zachowania czy myślenia, zanim jeszcze dowiemy się, czy jest dobry. Jak to sprawdzamy? Poprzez interakcje z innymi i ich aprobatę. Społecznego aspektu powstawania nowych idei nie da się zdigitalizować. Nowe idee pozostaną analogowe także dlatego, że ludzie myślą pojęciami, a komputery właściwościami. Dla SI krzesło to deska z czterema nogami, dla nas przedmiot, na którym siedzimy. Dopiero zrozumienie pojęcia umożliwia modulowanie go i np. projektowanie krzeseł o nowym designie” – opowiada w jednym z wykładów TEDx neurobiolog Henning Beck.
Jeśli więc wydaje ci się, że maszyny mogą w pełni dorównać ludziom pod względem świadomości i stać się „osobami”, to dajesz się nabrać. One po prostu coraz lepiej człowieka udają, ale tylko udają. Z kolei samo symulowanie inteligencji i świadomości przez maszynę nie może być traktowane tak, jak ich posiadanie.
Teraz już wiecie, o co chodziło ze św. Augustynem? Tylko rozumujący abstrakcyjnie człowiek może być zdolny do prowadzenia solilokwiów opartych na abstrakcyjnych pojęciach i prowadzących do przedefiniowania celów swojego działania. Brak tych zdolności wyklucza sensowne używanie słowa „świadomość” w odniesieniu do maszyn.
Czy więc ludzkość może przestać się ich bać, skoro roboty się przeciw niej raczej nigdy nie zbuntują? Czy to znaczy, że nie stanowią żadnego zagrożenia, np. dla rynku pracy?
To nie technologie likwidują i tworzą miejsca pracy, ale stojący za nimi ludzie. To oni, nie technologie, są kreatywni i świadomi, to oni działają. Dostrzegał to w wielu aspektach sceptyczny wobec SI Stephen Hawking

Z maszyną to nie zdrada

O tym co nieco do powiedzenia mogą mieć przedstawicielki najstarszego zawodu świata, które od kilku lat muszą zmagać się z nowymi konkurentkami: seksrobotami. Te coraz bardziej przypominają prawdziwego człowieka – zarówno pod względem cech fizycznych (miękka ciepła skóra, sposób poruszania się), jak i chociażby tego, że można z nimi rozmawiać. Przewaga roboprostytutek leży też w tym, że do swoich klientów mają nieskończoną cierpliwość, a także całą paletę „osobowości”, które ci mogą swobodnie przełączać. Wartość rynku sekstechu (to wszystkie technologiczne nowinki służące realizacji ludzkiego hedonizmu erotycznego) szacowana jest na ok. 30 mld dol., a oferty usług erotycznych lalek robotów można znaleźć już w polskim internecie. „Z maszyną to nie zdrada” – reklamowana jest jedna z nich. Zdrada, niezdrada (to temat na dłuższą debatę etyczną), ale czy byłoby nieszczęściem, gdyby kobiety zostały wyparte z prostytucji przez roboty?
To, że coraz bardziej zaawansowane automaty w coraz większym zakresie będą wykonywać to, co dotąd robił człowiek, jest jasne. To już się dzieje i co rusz pojawiają się raporty usiłujące ocenić, które zawody są najbardziej zagrożone wyginięciem. Kiedy ktoś przeczyta tych raportów zbyt dużo, może wpaść w panikę i pomyśleć, że robot zabierze mu pracę już jutro. Spokojnie spać nie mogą nie tylko sprzątaczki, lecz także prawnicy i dziennikarze, a o zastąpieniu przez sztuczną inteligencję rzadko mówi się wyłącznie w odniesieniu do polityków, być może przez to, że nie inteligencja jest główną kompetencją w tym zawodzie.
Niemniej jednak zazwyczaj przecenia się tempo, w jakim automatyzacja zmienia rynek pracy. Pokazuje to dobrze badanie, które w lutym opublikowali James Bessen, Maarten Goos, Anny Salomons i Wiljan van den Berge. W „Reakcji na automatyzację – co dzieje się z robotnikami firm, które się automatyzują?” zbadali oni wpływ automatyzacji na 36 tys. holenderskich przedsiębiorstw w latach 2000–2016 i ok. 5 mln robotników na każdy rok badania. Okazało się, że jedynie 2 proc. pracowników straciło pracę w roku, w którym ich firma podejmowała działania automatyzacyjne. W sumie z zakładu w ciągu pięciu lat od tego momentu odchodziło średnio 8,5 proc. personelu.
Holenderska praktyka ostatnich dwóch dekad okazała się mniej przerażająca od wielu teoretycznych prognoz. Jeszcze bardziej wymowne będzie globalne spojrzenie na ostatnie stulecie. Za początek automatyzacji przemysłu (takiej, która umożliwiała zaawansowaną produkcję masową) można uznać np. 1913 r., gdy Henry Ford uruchomił pierwszą na świecie taśmę montażową. Dzięki tej innowacji czas składania jednego pojazdu spadł z 12 godz. do 90 min. Od tamtego czasu automatyzacja postępowała zarówno w USA, jak i w Europie, a w końcu dotarła do Japonii i innych – wcześniej prymitywnych – gospodarek azjatyckich. W tym samym czasie rosła populacjach tych regionów. W USA 1913 r. mieszkało 100 mln osób, dzisiaj to niemal 330 mln. Wzrost o ponad 200 mln. W Wielkiej Brytanii z kolei w 1913 r. mieszkało ok. 35 mln osób, dzisiaj to ok. 66 mln. Wzrost niemal dwukrotny. Globalnie liczba Ziemian wzrosła w tym czasie z 1,8 mld do 7,7 mld. Jeśli automatyzacja powodowałaby bezrobocie, to – czysto matematycznie rzecz biorąc – przy tak dużym wzroście ludności powinniśmy od stu lat doświadczać rosnącego i nieustannego kryzysu zatrudnienia ze stopą bezrobocia zbliżającą się do 100 proc.
Tyle że społeczeństwo i gospodarka to zjawiska dynamiczne. Od zawsze w historii było tak, że chociaż stare zawody (lub formy ich wykonywania) wymierały, to na ich miejsce pojawiały się nowe. Ci, którzy twierdzą, że dzisiaj jest inaczej, nie mają ku temu podstaw. Przeciwnie, miejsc pracy jest więcej, a nie mniej. Wymowny jest rzut oka na globalne statystyki bezrobocia – od 2009 r. utrzymuje się ono poniżej 6 proc. i spada. Historia uczy nas jednak czegoś więcej.
Tak jak ewentualne zastąpienie robotami ludzi zajmujących się prostytucją nie byłoby nieszczęściem, tak samo nie byłoby nim wyparcie zatrudnionych z większości istniejących dzisiaj prac. Przeciwnie – powinniśmy na to z utęsknieniem czekać.
W obliczu postępów robotyki ostatniej dekady może się wydawać, że maszyny są na prostej drodze do uzyskania świadomości. Pojawia się strach, że skoro już dzisiaj wykonują wiele zadań lepiej niż człowiek, to po uzyskaniu świadomości przejmą nad nim władzę

Praca, ale jaka?

Wyobrażaliście sobie kiedyś, jak wyglądało życie naszych pradziadów? Przed epoką uprzemysłowienia większość z nich od świtu do nocy pracowała na roli (w tym na pewno mój – trudno w nazwisku Stodolak dopatrzyć się szlacheckiego pochodzenia), dużą część owoców swojej pracy oddając w formie pańszczyzny, a w zamian otrzymując zamiast wdzięczności – razy batem. Jeszcze w 1800 r. ich życia trwały średnio 35 lat (mężczyźni) i 39 lat (kobiety), więc możliwe, że nasi przodkowie nie mieli czasu nawet zreflektować się, że są wyzyskiwani.
Wraz z rewolucją kapitalistyczną przyszedł czas oderwania od roli, pracy w fabrykach i wzrostu dochodu (w Polsce ten proces był mocno upośledzony ze względu na specyfikę naszej historii). Był to też czas wprowadzania nowinek technologicznych. W ich wyniku ludzie nie tylko nie tracili zatrudnienia, ale nawet ogólnie mieli się lepiej. Sama praca stawała się bezpieczniejsza. Jeśli dzisiaj słyszycie o wypadku w kopalni, to dlatego, że jest zdarzeniem wyjątkowym (tylko 0,9 na 100 wypadków w górnictwie jest śmiertelnych). Kiedyś to była normalka. Praca stawała się też krótsza. Dzisiaj według GUS Polacy pracują średnio realnie poniżej 40 godz. tygodniowo, w XIX w. było to nawet 60–70 godz. Odzyskanego czasu wolnego zaś – również dzięki automatyzacji – nie trzeba było już wypełniać wyłącznie zajmowaniem się domem. Takie wynalazki, jak pralki i odkurzacze ułatwiły sprzątanie, a takie jak radio i telewizja ułatwiały znajdowanie sobie ciekawych rozrywek.
Wróćmy jednak do miejsc pracy. Jak to możliwe, że nigdy ich nie brakowało, skoro maszyny od tak dawna je przejmują? I dlaczego słynny ruch luddystów, którzy niszczyli maszyny tkackie, nie przeszedł do historii jako ruch zbawców ludzkości? To proste. Nie istnieje określona raz na zawsze liczba istniejących miejsc pracy i profesji. Ona rośnie i ewoluuje, a maszyny w tym pomagają. Luddyści tego nie rozumieli. „Pracownicy są zastępowani przez maszyny, gdy jest to efektywne. W rezultacie rośnie produkcja i zmniejszają się koszty. To sprawia, że spadają ceny dóbr finalnych i rosną płace realne ich konsumentów. Mogą oni wydać zaoszczędzone pieniądze na inne dobra, zwiększając popyt na pracę w innych sektorach. W ten sposób pojawiają się tam nowe miejsca pracy, by ten popyt zaspokoić” – tłumaczy Joseph Michael Newhard, ekonomista z East Tennessee State University, w artykule „Roboty nie są twoimi wrogami”. A co, jeśli ten nowy popyt także zostanie zaspokojony przez maszyny?
Nie zostanie, a na pewno nie w całości. Jedną z głównych obserwacji ekonomii jest to, że o ile zasoby są skończone, o tyle ludzkie potrzeby już nie. Popyt dotyczy zaś nie tylko dóbr już istniejących, ale też zupełnie nowych, które dopiero zostaną wymyślone. Tu znów wracamy do kreatywności, bo to kreatywność pozwala przedsiębiorcom tworzyć produkty, takie jak chociażby coraz bardziej finezyjne aplikacje na smartfony, czy wymyślać zupełnie nowe modele działania w branżach tradycyjnych – od taksówkarskiej, przez kluby fitness, po sklepy osiedlowe.
Liczba możliwych do stworzenia miejsc pracy jest więc nieograniczona. Nie dziwi zatem, że w 2017 r. Deloitte opublikował raport dotyczący wcześniejszych 15 lat automatyzacji w Wielkiej Brytanii, z którego wynika, że chociaż technologie zlikwidowały 800 tys. miejsc pracy, to stworzyły jednocześnie 3,5 mln nowych – bardziej zaawansowanych i lepiej płatnych.
Pamiętajmy jednak, że w rzeczywistości, to nie technologie likwidują i tworzą miejsca pracy, ale stojący za nimi ludzie. To oni, nie technologie, są kreatywni i świadomi, to oni działają. Dostrzegał to w wielu aspektach sceptyczny wobec SI Stephen Hawking. Z jednej strony ów wybitny fizyk uważał, że ludzka historia to dzieje przede wszystkim głupoty i właśnie w tym widział zagrożenie, że „sztuczna inteligencja może oznaczać koniec ludzkiej rasy”. Z drugiej – dostrzegał potencjał SI, zauważając, że dzięki niej ludzie będą mogli w przyszłości rozwiązać wiele nierozwiązywalnych dzisiaj problemów. Hawking był jednak i tak zbytnim sceptykiem.
Historia świadczy o tym, że szans związanych z technologiami jest więcej niż zagrożeń, a ludzie są całkiem mądrzy. Koniec końców przecież zawsze radzili sobie z problemami, jest ich więcej, a nie mniej, są bogatsi, a nie biedniejsi. Żeby ten potencjał ludzkości dostrzec, należy koncentrować się na dziejowych bohaterach, a nie antybohaterach. Na tych np., którzy zadbali o to, by Hawking mimo ciężkiej choroby, na którą cierpiał (stwardnienie zanikowe boczne), dożył 76 lat, a nie na tych, którzy osiągnięcia technologii zaprzęgali w machinę wojny. I na tych, którzy technologii chcą używać do zaspokajania potrzeb konsumentów, a nie na tych, którzy chcą z jej pomocą konstruować samojezdne czołgi.