Mieszkania są zbyt drogie. To akurat doświadczenie w dzisiejszym rozwiniętym świecie dość powszechne. Drogie mieszkania rodzą gniew. I jest to gniew, którego nie należy się wstydzić. Bo jest się o co wściekać.
/>
Co się dzieje, gdy przez całe lata ceny nieruchomości szybują w górę, a płace stoją w miejscu? Sprawdziła to właśnie brytyjska Resolution Foundation, która opublikowała raport pod tytułem „Hańba domowa”. O ile nasza polska „Hańba...” dotyczyła postaw twórców kultury w czasie ciemnej nocy stalinizmu, o tyle ta brytyjska jest faktycznie poświęcona mieszkaniom i domom. A jej podtytuł brzmi „Sytuacja mieszkaniowa różnych pokoleń”.
Dziś na mieszkanie Brytyjczycy muszą wydawać trzy razy większą część swojego dochodu niż pół wieku temu. O ile w połowie lat 60. tylko jakieś 10 proc. trzydziestolatków wynajmowało mieszkanie, o tyle dziś w tym samym wiekowym przedziale wynajmujących jest 40 proc. Oczywiście dlatego, że nie stać ich na kupno własnego. Dzisiejsze pokolenie spędza na dojazdach do pracy dużo więcej czasu niż pokolenia poprzednie. Kto ciekaw szczegółów, niech zajrzy do raportu autorstwa Adama Corletta i Lindsay Judge.
My zastanówmy się przez chwilę, co z tego wynika. Oczywiście pierwsza myśl, jaka przychodzi do głowy, to opowieść o młodym pokoleniu mieszkańców bogatych zachodnich państw, którzy mają gorzej (w tym przypadku pod względem mieszkaniowym) niż ich rodzice oraz dziadkowie. Ale można przecież pójść dalej. Spojrzeć również na szersze ekonomiczne konsekwencje relatywnego wzrostu cen nieruchomości. Wtedy doświadczenie brytyjskie można już spokojnie uogólniać na inne społeczeństwa. Na przykład na polskie.
Za ekonomistą Chrisem Dillowem wyróżnić da się przynajmniej cztery konsekwencje tej „domowej hańby”. Pierwsza wynika z tego, że popyt na mieszkania jest dość sztywny. Ludzie muszą gdzieś mieszkać, a w wielu społeczeństwach imperatyw „ciasnego, ale własnego kąta” jest do tego niezwykle silny. To pcha miliony gospodarstw domowych prosto w objęcia kredytu hipotecznego. O psychologicznych czy antropologicznych kosztach takiego kroku napisano już wiele. Z ekonomicznego punktu widzenia trzeba tylko przypomnieć, że zadłużenie hipoteczne stanowi lwią część wysokich wskaźników długu prywatnego we wszystkich rozwiniętych gospodarkach. A dług prywatny to jest ten dług, którego (w przeciwieństwie do długu publicznego) bać się naprawdę należy. Bo on w każdej chwili jest zdolny wywołać nielichy kryzys finansowy na miarę upadku Lehman Brothers. Albo coś gorszego.
Druga konsekwencja to spadek produktywności gospodarki. Mówiąc bardzo kolokwialnie: jeśli zbyt dużo pieniędzy zamrozimy w niezbyt produktywnym mieszkalnictwie, to tych pieniędzy będzie brakowało w innych, bardziej dynamicznych sektorach.
Po trzecie: gdy wysokie ceny mieszkań utrzymują się zbyt długo, to domy stają się w naturalny sposób sposobem na oszczędzanie. Na przykład pod kątem uzupełnienia dochodu z przyszłej emerytury. Nadmierne oszczędności i mrożenie pieniędzy na całe dekady w cegle, ziemi i betonie potrafi rodzić jednak bardzo negatywne konsekwencje dla całej gospodarki. Łącznie ze wzrostem nierówności (jedni szczęściarze mają dom, a inni go nie mają) czy podminowanie zaufania obywateli do państwa dobrobytu (ja tam w emerytury nie wierzę, będę żył z mieszkania). Z kolei najbardziej zaradni obywatele, zaopatrzywszy się uprzednio w odpowiednią liczbę mieszkań na wynajem, mogą odczuwać pokusę wycofania się z aktywnego życia zawodowego na rzecz rentierstwa. Ze szkodą dla gospodarki.
Czwartym realnym kosztem wysokich cen nieruchomości jest rozlewanie się miast coraz szerzej i szerzej. Na tereny podmiejskie, gdzie grunty są tańsze i łatwiej można zrealizować swoje marzenie o domku z ogródkiem. Długie dojazdy do pracy i presja na miasta, by finansowały infrastrukturę takich dzielnic polipów, to jednak cena, jaką trzeba za to wszystko potem zapłacić. Z polskich miast i ich okolic znamy to aż nader dobrze.
Nie wstydźmy się więc gniewu z powodu nowej współczesnej domowej hańby. Mamy prawo go czuć i go wykrzyczeć. Może ktoś w końcu usłyszy.PSAV_bigphoto