Epi-Lab to spin-off, rzadki w Polsce gatunek firmy, która wypączkowała z uniwersytetu lub instytutu badawczego. To, co robi, to dziś produkt niszowy. Zakład nakłada warstwy na półprzewodnikowe płytki.
Co do tego, gdzie Epi-Lab sprzedaje swoje produkty, nie ma najmniejszych wątpliwości już po rzucie oka na stronę internetową firmy. Polskiej wersji językowej brak, bo nie ma u nas w kraju nikogo, komu produkt by się przydał. Klienci Epi-Labu to przede wszystkim działy badawczo-rozwojowe wielkich koncernów produkujących elektronikę.
Produkty warszawskiej firmy kupowali naukowcy pracujący dla takich wielkich koncernów jak Toshiba, Sony, Sanyo i Canon. Do grona klientów należą także małe firmy, butiki high-tech, które często wykonują swoje produkty na zamówienie (np. produkująca lasery amerykańska Photodigm). Łącznie firma obsługuje (w zależności od koniunktury) 150–200 klientów. Bo takich firm jak Epi-Lab jest tylko garstka na świecie.
– O tym, że oferujemy produkt najwyższej jakości, przekonuje mnie to, że nasi klienci cały czas do nas wracają – mówi założyciel firmy dr Włodzimierz Strupiński. – Czasami zdarza się też tak, że kontrahent zdobywa płytki z kilku źródeł, aby sprawdzić jakość produktu. Wtedy często wybiera nas – chwali się Strupiński. To eksport polskiej myśli technologicznej w czystej postaci.

Epitaksja to nie choroba

Epi-Lab działa w branży nowoczesnych półprzewodników. Nowe pokolenie tworzą związki takie jak arsenek galu, fosforek indu, azotek galu, węglik krzemu czy arsenek indo-galowy. Wykorzystywane są wszędzie tam, gdzie stary krzem (to stare pokolenie) nie sprawdza się przez wzgląd na swoje ograniczenia, np. jest za wolny. Dzięki nim możliwa jest ultraszybka transmisja danych przez światłowody biegnące po dnach oceanów. To one bowiem emitują i odbierają światło, które biegnie z jednego brzegu na drugi. Znajdziemy je także bliżej, w monitorach komputerowych, wyświetlaczach telefonów komórkowych, stacjach bazowych GSM. Elektronika na ich podstawie zarządza także przepływem mocy w sieciach energetycznych i samochodach elektrycznych.
Zanim jednak nowoczesne półprzewodniki trafią do tych wszystkich urządzeń, wymagają jeszcze pewnej obróbki. Pierwszym jej etapem jest naniesienie kolejnych warstw związków chemicznych, które w efekcie zmodyfikują właściwości końcowego produktu. Warstwy mogą mieć grubość od jednego atomu do kilku mikrometrów. A technika, którą się je nanosi, nazywa się epitaksją. Tym właśnie zajmuje się Epi-Lab; klient firmy otrzymuje do ręki składające się z kilku, a nawet kilkuset warstw płytki gotowe do dalszej obróbki (dopiero po tym następnym etapie, zwanym processingiem, półprzewodnik jest gotowy do pracy w konkretnych urządzeniach).
Firma oprócz stałego zestawu produktów wykonuje także na zlecenie działów badawczo-rozwojowych swoich klientów kompozycję warstw. Jeśli naukowcy w jakimś koncernie dojdą do wniosku, że chcieliby pogrzebać przy jakiejś mieszance warstw w nadziei na uzyskanie lepszych właściwości, zgłaszają się z tym do Epi-Labu. Firma przesyła gotowe płytki naukowcom, aby mogli rozpocząć testowanie nowej struktury warstw.
Epi-Lab to spin-off, rzadki w Polsce gatunek firmy, która wypączkowała z uniwersytetu lub instytutu badawczego. W tym przypadku macierzystą jednostką jest warszawski Instytut Technologii Materiałów Elektronicznych. Chociaż przemysł, na którego potrzeby instytut mógłby działać w Polsce, praktycznie nie istnieje, pracownicy ITME nie składają broni. Wytworzyła się tu nietypowa dla świata polskiej nauki kultura, w której zwieńczeniem procesu badawczego musi być konkret. To właśnie na gruncie tej kultury powstał Epi-Lab, owoc 30 lat badań w dziedzinie epitaksji prowadzonych przez założyciela firmy dr. Strupińskiego.
– Wychodzę z założenia, że każdy projekt powinien się kończyć nie tylko publikacją czy wystąpieniem na konferencji, lecz także konkretną technologią lub produktem – zastrzega. Podzielający tę filozofię jego koledzy z instytutu założyli kilka lat temu zajmującą się krzemem firmę Silikon-Cemat, którą wykupił jeden z najważniejszych graczy na krzemowym rynku, duński koncern TopSil.
Epi-Lab swoje produkty oferuje klientom na całym świecie już od kilkunastu lat, ale wyodrębnił się z instytutu dopiero w 2011 r.

Marnowanie pieniędzy

Wcześniej klienci zgłaszali się do firmy wirtualnej i dopiero po otrzymaniu faktury dowiadywali się, że mają przelać pieniądze na konto ITME. Organizacyjna samodzielność była warunkiem dalszego rozwoju epitaksjalnego przedsięwzięcia. Strategię Epi-Labu na najbliższe lata można opisać krótko: nie muszą się martwić o jakość, ale chcą zainwestować w ilość, muszą więc zainwestować we własną linię produkcyjną. Tutaj pojawia się zgrzyt, bo komercjalizacja to wciąż słaba strona nie tylko polskiej nauki, lecz także systemu jej finansowania i polskiego biznesu, który branży high-tech często nie rozumie lub się jej boi.
– Przedsiębiorcy, z którymi rozmawiałem o finansowaniu, zawsze zadają mi pytanie: ile na tym zarobię za rok? – irytuje się Strupiński. Tymczasem sama produkcja urządzeń, które pozwoliłyby na zwiększenie produkcji, trwa rok, a do tego trzeba doliczyć jeszcze ich instalację i kalibrację na miejscu. Czas trwania całego procesu to minimum trzy lata, a koszt to minimum 10 mln euro.
Suma, wydawałoby się, nieduża, biorąc pod uwagę deszcz pieniędzy, jaki spadł na polską naukę w ciągu ostatnich lat, i sumy, które polski inwestor jest gotowy wyłożyć na poszukiwanie ropy w Kazachstanie.
– Nikt w Polsce nie jest zainteresowany długofalowym inwestowaniem w tego typu działalność, a w tej dziedzinie nie można inaczej. Tak się to robi wszędzie na świecie – tłumaczy Strupiński. Jak bardzo biznes mija się z nauką w Polsce, niech świadczy następująca historia. Do ITME zgłosił się kiedyś biznesmen gotowy kupić kilka beli grafenu, rewolucyjnej odmiany węgla, nad którą prace prowadzi także instytut (z dr. Strupińskim na czele). A największe otrzymane dotychczas skrawki tego materiału mają milimetry.
Biznes nie będzie rozważał długofalowych inwestycji w nowoczesne technologie, skoro konsekwencji i cierpliwości brakuje także państwu.
Kilka lat temu sfinansowano program badań nad jednym z nowoczesnych półprzewodników – węglikiem krzemu. Po trzech latach program się skończył. Nie przedłużono go, bo jak mówi Strupiński, „pieniądze trzeba było wydać na coś nowego”. W ten sposób Polska swoje środki na naukę marnuje, bo pionierskie dziedziny wymagają długoterminowego finansowania – tylko wtedy są w stanie zapewnić zwrot w postaci miejsc pracy i podatków. Dla przykładu najpoważniejszy konkurent dla Epi-Labu – firma IQE założona przez naukowców z walijskiego Cardiff – rośnie od kilku lat, spokojna o rządowe granty w wysokości, o jakiej Epi-Lab może tylko pomarzyć. W efekcie jest największym producentem płytek na świecie. Taka pozycja jest w zasięgu Epi-Labu.

Biznesowi brakuje cierpliwości, by inwestować i długo czekać na zyski