Barbara i Mariusz Hanczkowie pierwszy stanik szyli przez 11 godzin. Dzisiaj ich pracownikom zajmuje to kilka, kilkanaście minut. To dobrze, bo na ich bieliznę czekają kobiety na całym świecie.
Ten pierwszy stanik do dzisiaj znajduje się w siedzibie firmy. Od tamtej pory, czyli od 1996 r., w bieliźniarstwie upłynęła cała epoka. Nie ma śladu po spółdzielniach gorseciarskich, które jeszcze w połowie dekady lat 90. zalewały rynek zgrzebnymi konstrukcjami o wątpliwym komforcie. Polki od tego czasu się wzbogaciły, a wraz z zasobnością portfela pojawiły się większe wymagania, nie tylko w kwestiach związanych z duchem, ale także w tych bliższych ciału.
Corin wyszedł ze swoją ofertą właśnie naprzeciw tej klientki. Ich bielizna znalazła uznanie jednak nie tylko w oczach Polek. Dzisiaj zatrudniająca 70 osób firma spod Łodzi wysyła 70 proc. produkcji za granicę. Są obecni na Ukrainie, w Rosji, Niemczech, Kanadzie i USA. Bieliznę Corin cenią sobie nawet Chinki z Tajwanu. Przy czym firma nie uległa pokusie i nie wyprowadziła produkcji na Daleki Wschód. Sto procent produkcji odbywa się tutaj, w kraju.
„Biustonosz” nie brzmi może jak produkt hi-tech, jednak wbrew pozorom to bardzo skomplikowana konstrukcja. Może się składać z 50 różnych elementów, które trzeba zszyć tak, aby idealnie do siebie pasowały. Jego kształt jest wyznaczany przez komfort przyszłych użytkowniczek, ale kolor i wzory to już domena świata mody. Bo bielizna to produkt traktowany coraz częściej jak każda inna część garderoby, a więc podległy kaprysom świata mody. W tym sezonie turkus, a w następnym żółć. Z gotowego projektu powstaje prototyp, po uszyciu którego czasem okazuje się, że kombinacja takiego haftu z takim kolorem nie wygląda aż tak atrakcyjnie. Firma specjalizuje się w produkcji staników o większych rozmiarach, tj. 75 D, E, F, G; 80 D, E, F.
Tym bardziej że globalny producent musi brać pod uwagę lokalne uwarunkowania. Chociaż Corin ma w swojej ofercie modele wybierane przez klientki na całym świecie, to jednak nie można całych kolekcji tworzyć dla globalnej Kowalskiej. Dla przykładu Rosjanki swoją bieliznę kupują oczyma, więc ważne są dla nich wyraziste wzory i kolory. Przy czym nie trzeba zwracać ich uwagi krzykliwymi barwami, czasami wystarczy ciekawy element, taki jak srebrna lub złota nitka. Powodzeniem na Wschodzie cieszą się też hafty kwiatowe, a także zwierzęce, czyli panterka lub wzór imitujący skórę węża. Z typów stanika dużą popularnością cieszą się modele push-up. Z kolei Niemki w doborze staników są bardzo pragmatisch, cenią sobie staniki proste, funkcjonalne, w stonowanych kolorach, takich jak beż czy ecru. Z kolei w Ameryce Północnej największym wzięciem cieszą się staniki miękkie, czyli z miseczką nieusztywnianą.
Corin w pewnym sensie działa jak Apple, mianowicie nie produkuje do magazynu. O logistyce w Apple krążą legendy, towar podobno nie ma prawa zalegać na półkach dłużej niż dwa dni. To pozwala im zaoszczędzić na kosztach składowania i dystrybucji towaru. Szef koncernu Tim Cook, który poprzednio zajmował się logistyką, zwykł mawiać, że magazyn to wymysł szatana. Podobnie wygląda to w Corin. Staniki nie kurzą się w magazynach, bo firma zabiera się do produkcji dopiero po uzyskaniu dokładnej liczby zamówień na następny sezon. Ot, kolejny znak wpływu świata mody na branżę bieliźniarską. O tym, co będzie modne jutro, decyduje się na targach rok wcześniej.
Firma jest nietypowa także z tego względu, że nie zdecydowała się na przeniesienie produkcji do Chin. Sto procent produkcji odbywa się w zakładzie w Pabianicach. – Nie ukrywam, że przymierzaliśmy się do przeniesienia produkcji do Chin. W tej branży nie wszystko jednak sprowadza się do kosztów. „Dobra” i „tania” bielizna to dwie sprzeczności, nie do pogodzenia. Produkując na miejscu, mamy bezwzględną kontrolę nad każdym etapem. Co przekłada się na decyzje naszych klientek o wyborze Corin – nawet w Korei twierdzą, że towaru chińskiego mają już wystarczająco dużo i że chętnie zapłacą więcej za wyrób europejski – mówi Mariusz Hanczka.
Przed założeniem Corin w 1996 r. Barbara i Mariusz Hanczkowie zajmowali się produkcją ubrań na rynki wschodnie. Zamarzyło im się jednak coś bardziej ambitnego. Do takich na przykład garniturów musieliby kogoś zatrudnić, a mieli już doświadczenie z produkcją strojów kąpielowych, pomyśleli więc o bieliźnie. Chcąc zbadać rynek, przyjrzeli się asortymentowi w hurtowniach. A tam dramat, wzornicza zgrzebność połowy lat 90. i fatalna jakość. Oprócz tego w butikach bogate klientki. Brakowało czegoś pośrodku. Narysowali kilka wzorów i zaczęli sprawdzać, czy będą miały wzięcie. Hurtownik z Warszawy powiedział: to się na pewno sprzeda.
Sprzedali więc starą firmę i uzyskane pieniądze włożyli w działalność bieliźniarską. Bardzo szybko okazało się, że decyzja o przesiadce na biustonosze była strzałem w dziesiątkę. Rynek był tak chłonny, że natychmiast schodziło wszystko, co wyprodukowali. Mariusz Hanczka mówi, że dzisiaj coś takiego nie byłoby już możliwe. – Załapaliśmy się na ostatni taki pociąg – wspomina. Zapotrzebowanie na bieliznę Corin było tak duże, że pod zakładem ustawiały się kolejki. Z całego kraju przyjeżdżali hurtownicy. Do busów dołączali przyczepki, aby więcej kupić, i czekali. Wtedy Hanczkowie uznali, że w Polsce już osiągnęli sukces.
Dlatego zdecydowali się sprzedawać swoje wyroby za granicą. Pierwszy raz świat zobaczył bieliznę Corin podczas targów w czeskim Brnie w 1999 r. Rynkowa diagnoza, jakiej trzy lata wcześniej dokonali w Polsce, znalazła zastosowanie także na rynkach Europy Środkowo-Wschodniej. Kobiety regionu były już zmęczone niewygodną tandetą i były w stanie dopłacić za komfort. Corin zdobył ich uznanie tak samo, jak wcześniej Polek – porządnym wykonaniem, materiałami wysokiej klasy. Do dzisiaj Rosja stanowi dla firmy jeden z głównych kierunków eksportowych. Po Europie Wschodniej przyszedł czas na Niemcy, a następnie na drugi brzeg Atlantyku. W tym czasie firma zbudowała sobie dalekowschodni przyczółek na Tajwanie. Hanczka śmieje się, że służby celne dziwiły się, że kiedy wszyscy coś stamtąd przywożą, oni akurat wysyłają.
Corin chciałby jednak wprawić polskich celników w jeszcze większe osłupienie. Celem firmy są dziesiątki milionów potencjalnych klientek w Japonii, Korei, a także Chinach. Z punktu widzenia bieliźniarstwa jest to rynek perspektywiczny, ale trudny, bo wielu producentów obserwuje wskaźniki ekonomiczne i widzi w tych krajach pokaźne grupy docelowe. Hanczka mówi, że na Dalekim Wschodzie europejska bielizna cieszy się bardzo dobrą renomą i firma zamierza na tym skorzystać.
Firma jednak nie będzie mogła tak po prostu wejść na tamten rynek z europejskim produktem. Jak się okazuje, w Korei lubi się bieliznę jeszcze bardziej zdobioną niż w Rosji. Także tutaj świetnie sprzedają się panterki, hafty kwiatowe, ale jeszcze większą uwagę przykładają Koreanki do kolorów. Uwielbiają także różnego typu zdobienia, tj. błyszczące kamyczki czy kamienie od Swarovskiego. Z kolei nie ma mowy o podboju Państwa Środka, jeżeli nie będzie się miało kolekcji w kolorze czerwonym.
Do tego firma będzie musiała wziąć pod uwagę fizyczną specyfikę klientek z Azji. Azjatki generalnie mają drobniejszą budowę ciała, w związku z czym europejska rozmiarówka nie przejdzie. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Corin specjalizuje się w niestandardowych rozmiarach. Ale Mariusz Hanczka jest spokojny. Nawiązali współpracę z firmą z Hongkongu, która specjalizuje się w tamtejszym rynku bielizny.