Niemała część środowiska małych i średnich przedsiębiorców zaczęła przypominać robotników z lat 1989–1990. Tak jak oni czują, że ktoś żeruje na ich ciężkiej pracy.

Przez kilka ostatnich lat prowadził pan badania właścicieli małych i średnich prywatnych biznesów (MSP), wziął pod lupę sól polskiej przedsiębiorczości: grupę ok. 70 tys. firm zatrudniających od 10 do 249 pracowników. I co pan zobaczył?

Polscy przedsiębiorcy, których obecnie badaliśmy, zmienili się, zwłaszcza w porównaniu z pierwszym rzutem polskiego biznesu, jaki badałem w latach 1990–2000. Czyli z bohaterami mojej poprzedniej książki o sektorze prywatnym „Powracająca klasa” wydanej w 2001 r.

Na czym polegają różnice?

W latach 90. wśród MSP przeważali ludzie z wyższym wykształceniem, którzy wyszli z sektora państwowego. Większość z nich pełniła tam funkcje dyrektorskie i kierownicze. Przez tych kilkanaście lat pojawiło się wielu nowych ludzi, a odsetek z wyższym wykształceniem spadł z 70 do 50 proc. Zmieniły się też postawy. W latach 90. przedsiębiorcy z tego sektora czuli, że są beneficjentami transformacji i nowego porządku ekonomicznego, choć mieli pretensje do państwa. Uważali, że służy ono przede wszystkim wielkim grupom wyborców, głównie wielkoprzemysłowej klasie robotniczej, i zwraca nadmierną uwagę na interesy związków zawodowych. Jednocześnie przedsiębiorcy, którzy w latach 90. mieli już firmy zatrudniające kilkunastu i więcej pracowników, mieli w większości poczucie, że w prywatnym obszarze polskiej gospodarki są grupą dominującą.

Teraz już tak nie myślą?

Znacznie rzadziej. Teraz większość z nich ma poczucie, że lepsze warunki dla działania zostały stworzone wielkim korporacjom, głównie zagranicznym. Oni spadli zaś w sektorze prywatnym i w strukturze społecznej na pozycję średnią. 82 proc. mówiło, że obca im jest grupa prezesów przedsiębiorstw zagranicznych działających w Polsce, 71 proc., że obca jest grupa właścicieli wielkich polskich przedsiębiorstw prywatnych, znacznie bliżej było im do inżynierów, nawet robotników wykwalifikowanych. Efekt jest taki, że pomimo niewątpliwych sukcesów finansowych firm, niezłego radzenia sobie na rynku, sporej innowacyjności i stosunkowo wysokiej osobistej zamożności, wielu z nich jest bardziej sfrustrowanych, niż można było oczekiwać. Wcale niemała część środowiska małych i średnich przedsiębiorców pod względem poczucia reprezentacji interesów w przestrzeni publicznej zaczęła przypominać robotników z lat 1989–1990. Tak jak oni czują, że ktoś żeruje na ich ciężkiej pracy, a ich interesy nie są dostatecznie brane pod uwagę.

Wyzyskiwani kapitaliści?

Oni np. widzą, że wielkie korporacje mają dużo łatwiejszy dostęp do kontraktów publicznych czy unijnych, że cieszą się przywilejami podatkowymi. Wielu z nich odczuwa to na własnej skórze, bo to oni są podwykonawcami tych umów.

Czyli mali i średni przedsiębiorcy nie czują się już elitą polskiego społeczeństwa?

Ciekawe jest, że im wyższy status w ramach grupy małych i średnich, tym mniejsza skłonność do mówienia, że są elitą, klasą wyższą. Określenie „klasa wyższa”, jeśli w ogóle pada, to raczej ze strony tych, którzy mają firmy mniejsze, mniej nowoczesne. Trzon polskiej średniej przedsiębiorczości niechętnie używa terminów klasowych. Najchętniej nazywają siebie przedsiębiorcami. Nawet nie pracodawcami.

A czy mali i średni przedsiębiorcy są jednolitą grupą?

Skądże, można wyodrębnić wiele szczegółowych podziałów. Najbardziej ogólny jest ten na biznesmenów i rzemieślników. Biznesmen gotów jest na duże ryzyko, branie kredytów, chętnie podejmuje nowe wyzwania, zmiany branży, nawet na przenoszenie działalności za granicę, ma przedsiębiorcze ADHD. Tacy przedsiębiorcy stanowią około jednej czwartej całego środowiska.

Reszta to rzemieślnicy?

Rzemieślnik jest specjalistą w dziedzinie, w której prowadzi firmę, jest ostrożny, uważa, że lepiej rozwijać biznes powoli, ale z własnych zasobów, niż szybko, ale na kredyt, ma paternalistyczny stosunek do pracowników. Tak rozumianych rzemieślników jest dużo także wśród właścicieli firm największych i najnowocześniejszych w sektorze MSP. Analizując coraz bardziej szczegółowo, wyodrębnia się kolejne podgrupy rzemieślników.

Jakie?

Pierwsza to przedsiębiorca spełniony. Lokuje się między biznesmenem a rzemieślnikiem, jednak bliżej drugiego. Ma wysokie dochody, wysoki poziom wykształcenia, zna języki obce, deklaruje przestrzeganie prawa gospodarczego, jest niechętny braniu kredytu na rozwój, jest specjalistą w dziedzinie działalności firmy. Jego firma osiągnęła sukces i on odcina od niego kupony. Częściej od innych należy do organizacji biznesowych, uczestniczy w mitingach biznesowych. On już ma czas. Ich jest jakieś 23 proc.

Druga podgrupa?

Przedsiębiorcy paternaliści. Dla nich najważniejsza jest załoga, bo wiedzą, że w ich branży – np. w budownictwie – dobrzy pracownicy są podstawą sukcesu. Więc dbają o swoje załogi, zwykle w sposób bardzo autorytarny. Związki zawodowe uważają za zło wcielone, bo najlepszymi związkami są ich zdaniem oni sami. Jest ich ok. 35 proc.

Kolejni?

Zaradni (10 proc.) i sfrustrowani (też 10 proc.). Zaradny przyznaje, że omijanie lub nawet łamanie przez przedsiębiorców prawa gospodarczego bywa uzasadnione, uważa, że należy utrzymywać dystans do pracowników, deklaruje pracowitość i przywiązanie do fachu. Manifestuje postawę, którą można określić jako umiejętność funkcjonowania w warunkach niepewności, właściwej dawnej socjalistycznej inicjatywie prywatnej. Zarazem przedsiębiorca zaradny nie unika ryzyka. W końcu przedsiębiorcy sfrustrowani, o niskim zasobie wiedzy, niechętni podejmowaniu ryzyka i autorytarnie zarządzający pracownikami. Mieli swój czas prosperity, gdy rynek był niewymagający, ale teraz nie wytrzymują konkurencji.

Od czego zależy, że jeden rozwija skrzydła jako biznesmen, a inny kończy jako frustrat?

Duże znaczenie ma kapitał kulturowy, kształtowany przez dom i tradycja prywatnej przedsiębiorczości w rodzinie. Jeśli rodzice mieli wyższe wykształcenie, samemu ma się takie wykształcenie i jednocześnie w rodzinie są tradycje przedsiębiorczości, bardzo rośnie prawdopodobieństwo, że firma będzie nowoczesna, innowacyjna, a także osoba będzie miała cechy biznesmena. Z kolei niższe od średniego wykształcenie przedsiębiorcy i jego rodziców oraz tradycje rolnicze w rodzinie zwiększają prawdopodobieństwo popadnięcia we frustrację.
Czyli kluczowe jest jednak formalne wykształcenie. Bo słychać wśród przedsiębiorców taki argument, że biznesu nie uczą studia, lecz życie.
Okazuje się, że jednak uczą. Oczywiście jest tak, że w grupie osób o najniższym poziomie kapitału kulturowego jest wcale niemała, bo kilkuprocentowa grupa osób ze szczytu hierarchii przedsiębiorców – biznesmenów bądź spełnionych i kreatywnych, ale statystycznie biorąc, niski kapitał kulturowy istotnie utrudnia wspinanie się na ten szczyt.

Czy klasa małych i średnich przedsiębiorców przypomina resztę społeczeństwa?

Pod wieloma względami tak, są jednak istotne różnice. Na pierwszym miejscu wymienię kapitał społeczny. Przeprowadzane od lat przez Janusza Czapińskiego Diagnozy Społeczne pokazują niezmiennie, że Polska odstaje od reszty Europy pod względem zaufania, uczestnictwa w organizacjach, udziału w życiu społeczności lokalnych. Okazało się, że pod tym względem przedsiębiorcy odróżniają się in plus. Z wieloletnich analiz Czapińskiego wynika, że wśród ogółu Polaków ok. 17 proc. uważa, że ludziom można ufać, pozostali wolą wariant, że nigdy dość ostrożności z ludźmi. U przedsiębiorców deklaruje zaufanie 40 proc.

Skąd taka różnica?

Biznes to ciągły kontakt z ludźmi. Jeżeli z zasady im nie ufasz, bardzo trudno będzie rozkręcić jakąkolwiek działalność. Poza tym okazało się, że polscy przedsiębiorcy są całkiem nieźli w zawiązywaniu różnego rodzaju sieci. Sieci współdziałania, sieci pomocy albo sieci innowacyjności. Nasi przedsiębiorcy takie sieci budują. Tylko że te grupy są bardzo małe, najczęściej 3-, 4-firmowe. I co ciekawe, oni najczęściej nie zdają sobie sprawy, że sieciują. Gdy się ich pyta, jak oceniają samoorganizowanie się biznesu w Polsce, mówią, że jest z tym słabo. Choć jednocześnie sami do takich sieci należą.

Pomówmy przez chwilę o poglądach polskich przedsiębiorców. Pewnie są arcyliberalni.

Też mi się tak początkowo zdawało. Potem wyszło jednak, że oni wcale nie chcą, żeby państwa było w gospodarce mniej. Oczywiście są wobec państwa krytyczni. Podkreślają, że oni są ludźmi pracy, a państwo jest tworem marnotrawnym. To bez wątpienia. Ale ciekawe jest to, że w naszych badaniach widać także dużą tęsknotę za silniejszym etatyzmem. Przynajmniej w niektórych dziedzinach. Przedsiębiorcy oczekują od państwa, że będzie odgrywało silniejszą niż dotąd rolę w modernizacji gospodarki. Ich zdaniem powinny być państwowe ośrodki badawczo-rozwojowe, których wynalazki będą potem przelewały się na resztę gospodarki. Znacznie wyżej, niż oczekiwaliśmy, lokowały się też oczekiwania wobec państwa dobrobytu, zwłaszcza w obszarze bezpłatnej służby zdrowia.

Trudno się dziwić. Każdy chciałby się leczyć za darmo.

Tu chodzi o coś więcej. Wydaje mi się, że chodzi o pracowników. Przedsiębiorcy wyczuwają, że problem z ochroną zdrowia jest w Polsce niepokojący. I uważają, że państwo powinno to na siebie brać. Bo oni sami tego swoim ludziom nie załatwią. Podobnie jest z mieszkalnictwem. Też uważają, że państwo się w tej dziedzinie wykręca z odpowiedzialności. To dowód, że wcale nie są jacyś szalenie liberalni. Ale to jeszcze nic.

Jak to?

Pytaliśmy również o fundament liberalnego porządku, jakim jest wolna konkurencja. Muszę dodać, że w Polsce rywalizacja zawsze była bardzo wysoko ceniona. Już od lat 80. Pytanie: „Czy w Polsce powinna być wolna konkurencja?” osiągało zawsze 80–90 proc. poparcia. Nieważne, kogo się pytało. Za byli nawet robotnicy, którzy skądinąd bardzo się kapitalizmu obawiali. Lena Kolarska-Bobińska i Andrzej Rychard wskazywali na istnienie mitu konkurencji. Ten mit trzymał się przez całe lata 90. i rok 2000. Dopiero gdy teraz zapytaliśmy o to samo naszych przedsiębiorców, przeżyliśmy spore zaskoczenie. Bo okazało się, że „tak” mówi konkurencji zaledwie 60 proc. badanych. A reszta, że to wcale nie jest taki dobry pomysł.

No dobrze. Mówi pan, że nasi przedsiębiorcy oczekują większej aktywności państwa w budowaniu sprawnego państwa dobrobytu. Ale czy są gotowi płacić na ten cel wyższe podatki?

Nie ulega wątpliwości, że przedsiębiorcy bardzo niechętnie się dzielą. Mają silne poczucie, że sami stworzyli swoje firmy, chętnie podkreślają, że nikt im niczego nie dał. To jest dobrze znany efekt nowych pieniędzy osiągniętych własną ciężką pracą. Proszę bowiem pamiętać, że nasi przedsiębiorcy to ludzie wyjątkowo ciężko pracujący.

Ale związków zawodowych nie lubią?

Przeszło 20 proc. badanych odpowiedziało, że związki w przedsiębiorstwach prywatnych mogą istnieć. To więcej, niż się spodziewałem. Ci przedsiębiorcy, którzy akceptują związki, mówią, że ich istnienie poprawia komunikację i atmosferę w przedsiębiorstwie. Zwłaszcza w czasie kryzysu. Jednocześnie podczas rozmów było widać, że nie jest to akceptacja bezwarunkowa. Warunki są zazwyczaj dwa: związki zawodowe nie mogą się zajmować polityką i nie mogą wytwarzać grupy świętych krów. Ale te 20 proc. to oczywiście mniejszość. Większa część sektora małych i średnich stoi bowiem na stanowisku: najlepszym związkiem zawodowym dla pracowników jest pracodawca.

Czyli nieufność na linii pracownik–pracodawca trzyma się w polskich przedsiębiorcach mocno.

Przedsiębiorcy tego tak nie widzą. Mieliśmy wskaźnik, który miał wychwycić, czy istnieje poczucie klasowego antagonizmu między kapitałem a pracą, czy jest dostrzegany taki problem społeczny. Okazuje się, że jeśli dostrzega się, to na drugim planie. 29 proc. dostrzega antagonizm między właścicielami prywatnych przedsiębiorstw polskich a tymi, którzy u nich pracują, ale już 50 proc. między rządem a społeczeństwem, 52 proc. między bogatymi a biednymi i aż 59 proc. między ludźmi uczciwymi a nieuczciwymi.

To co ich w życiu publicznym martwi?

Odpowiadając na pytanie o antagonizmy społeczne, na pierwszy plan wysuwają podział ideologiczny, który od lat coraz ostrzej rysuje się we współczesnej Polsce. Mam na myśli pęknięcie między nurtem skrajnie narodowym i skupionym wokół Radia Maryja a pozostałą częścią społeczeństwa. Aż 77 proc. wymieniło antagonizm między „tymi, którzy szanują ks. Tadeusza Rydzyka i słuchają Radia Maryja, a tymi, którzy nie cenią ks. Rydzyka i nie słuchają Radia Maryja”.

Proszę powiedzieć, jakie są preferencje polityczne małych i średnich biznesmenów w Polsce?

Są zdecydowanie prodemokratyczni, bardzo niewielu skłonnych byłoby np. zaakceptować ograniczenie demokracji parlamentarnej w imię walki z kryzysem. Nie są też zwolennikami systemu prezydenckiego, typu amerykańskiego, nie wyczuwa się znaczącego wahnięcia w kierunku rządów silnej ręki. Poparcie idei ograniczania parlamentaryzmu jest marginesowe.

Na kogo głosują?

Badanie robiliśmy w latach 2010–2011, więc trochę mogło się od tamtej pory zmienić. Widać jednak nastawienie przychylne PO. Na Platformę głosowało 46 proc., na PiS – 12 proc., na SLD – 8 proc., na PSL – 2 proc. Tak więc jest kilkunastoprocentowa grupa przedsiębiorców opowiadających się za PiS. I wcale nie jest tak, że do tej grupy należą tylko przedsiębiorcy o niskim statusie, podczas gdy ci o najwyższym kapitale kulturowym są za PO. Zwolenników i PiS, i PO znajdzie się zarówno wśród przedsiębiorców biznesmenów, jak i przedsiębiorców frustratów. Zdarzało się mi słyszeć podczas badań: „Ja czekam teraz na PiS”. A dlaczego? „Bo mnie oszukali w sądzie. Jarosław (Kaczyński – red.) jest, jaki jest, ale przynajmniej za jego czasów to ci złodzieje się trochę przestraszyli”. Takie postawy były jednak zdecydowanie rzadkie. Pytaliśmy, który z rządów ostatniego 25-lecia najbardziej sprzyjał przedsiębiorczości prywatnej. Na dziewięć wymienionych rządów na pierwszym miejscu lokował się rząd Mazowieckiego z Balcerowiczem, na drugim aktualny rząd Tuska, na trzecim ostatni rząd starego reżimu z Rakowskim. Rząd PiS, Samoobrony i LPR był na miejscu siódmym, ostatnie zajmował rząd Jana Olszewskiego. Gabinet Rakowskiego został dobrze zapamiętany z powodu pamiętnych ustaw Mieczysława Wilczka (był w latach 1988–1989 ministrem przemysłu – red.), które likwidowały wszelkie ograniczenia prywatnej przedsiębiorczości.

A jak sól polskiej przedsiębiorczości przetrwała kryzys?

Kryzys ujawnił energię środowiska. Mały i średni polski biznes to ludzie zahartowani, zła koniunktura ich nie złamała. Ich strategię przetrwania kryzysu można tak opisać: narzucenie ostrego kieratu załodze, ale i sobie. Bo przedsiębiorcy z sektora małych i średnich firm bynajmniej się nie oszczędzają. Bardzo pocieszającym zjawiskiem był także wzrost innowacyjności w czasie kryzysu. Czyli szukanie dróg wyjścia z dołka poprzez poszukiwanie nowych rynków, również zagranicznych, działania innowacyjne, oferowanie nowych produktów. W sumie nasi mali i średni poradzili sobie całkiem nieźle, i sami o tym dobrze wiedzą. Zdarzało się podczas rozmów, że słyszałem od przedsiębiorców, iż na Polaka nie ma silnych. I nie był to przejaw zaściankowości. Raczej poczucia własnej wartości.
Kryzys ujawnił energię środowiska. Mały i średni biznes to ludzie zahartowani, zła koniunktura ich nie złamała. Ich strategię przetrwania kryzysu można tak opisać: narzucenie ostrego kieratu załodze, ale i sobie. Bo przedsiębiorcy z sektora małych i średnich firm się nie oszczędzają.
prof. Juliusz Gardawski, dyrektor Instytutu Filozofii, Socjologii i Socjologii Ekonomicznej SGH w Warszawie. Badacz struktury społecznej, klasy pracowniczej i klasy przedsiębiorców, stosunków pracy, związków zawodowych, dialogu społecznego. Autor monografii „Powracająca klasa. Sektor prywatny w III RP” z 2001 r. Wkrótce pod jego redakcją ukaże się kolejna monografia „Rzemieślnicy i biznesmeni. Właściciele małych i średnich przedsiębiorstw prywatnych” (wydawnictwo Scholar). Współautorami są Jerzy Bartkowski, Jan Czarzasty, Czesława Kliszko i Jacek Męcina. Książka jest efektem prowadzonych w latach 2010–2011 badań terenowych finansowanych przez Konfederację Lewiatan.