Z danych GUS wynika, że sytuacja branży jest mniej więcej taka jak całej polskiej gospodarki: wciąż dobra, ale już się zaczęła pogarszać.
Po sporej zapaści z 2016 r. budownictwo przez dwa lata bardzo dynamicznie wracało do formy. Początek tego roku przyniósł jednak wyraźne spowolnienie tempa wzrostu. Według szczegółowych danych o PKB, wartość dodana w budownictwie w I kwartale tego roku zwiększyła się o 7,3 proc. To wynik najsłabszy od niemal dwóch lat – ostatni raz gorzej było w II kwartale 2017 r., kiedy wzrost wynosił 4,1 proc. Dla porównania: w szczycie koniunktury, czyli na początku 2018 r., budowlanka rosła o 20,7 proc. w skali roku.
– Dziś nie martwimy się o to, co będziemy robić, ale kim i czy będziemy na tym zarabiali – mówi Dariusz Blocher, prezes zarządu Budimeksu. Tłumaczy, że w skali ostatniego roku marże realizowane przez największe firmy na rynku budowlanym, które odpowiadają niemal za 40 proc. jego wartości, spadły z 2,4 proc. do 1,2 proc. – Obniżka marży następuje od 2015 r. Wcześniej nigdy nie była niższa niż 4 proc. Obecna skutkuje tym, że firmy nie mogą odkładać pieniędzy na inwestycje i czarną godzinę. Za kilka lat będą więc dysponowały przestarzałym sprzętem, co wpłynie na ich atrakcyjność jako generalnych wykonawców – dodaje Blocher.
Według budowlańców spadek marż to wina długoterminowych kontraktów z sektorem publicznym, opiewających średnio na 3–5 lat, przy ryczałtowej stawce. Dla porównania podwykonawcy kontraktują roboty na 6–9 miesięcy, co sprawia, że są mniej narażeni na zmiany cen na rynku. Skutkuje to również tym, że firmy średniej wielkości i małe polepszyły swoją rentowność operacyjną w ostatnim roku. Marża operacyjna małych podmiotów zwiększyła się z 8,8 do 12 proc., a średnich z 5 do 7,5 proc.
– Z jednej strony branża powinna się cieszyć, bo są zlecenia, ale z drugiej są powody do smutku. Na dobrej koniunkturze cieniem kładą się kontrakty zawarte w latach 2016–2017. Z powodu zmiany warunków, jak podwyżki robocizny, cen surowców, trzeba do nich dokładać – mówi Leszek Gołąbiecki, prezes zarządu Unibep. – Prywatni inwestorzy dostrzegli problem i waloryzują zawarte przed laty kontrakty. Gorzej sytuacja wygląda w grupie umów zawartych z podmiotami publicznymi, zwłaszcza Generalną Dyrekcją Dróg Krajowych i Autostrad czy koleją, które nie mają mechanizmów, by przeprowadzić waloryzację. A te kontrakty dominują na rynku – dodaje Gołąbiecki.
Sytuacja jest jednak nieporównywalna z załamaniem sektora z 2012 r., kiedy przed piłkarskimi mistrzostwami Euro 2012 realizacja zbyt wielu inwestycji w tym samym czasie spowodowała wystrzał cen materiałów budowlanych w górę. Przy braku pomocy ze strony państwa doprowadziło to do upadku wielu dużych firm w branży.
Dziś głównym bólem głowy budowlańców jest coś innego. Od pewnego czasu rośnie odsetek firm skarżących się na problemy ze znalezieniem pracowników. Z danych GUS wynika, że w I kwartale w sektorze budowlanym było ponad 25 tys. wolnych miejsc pracy, co oznacza, że pod tym względem budownictwo jest na drugim miejsce w Polsce w rankingu 15 branż, z których składa się polska gospodarka.
– Już niedługo z powodu braku pracowników firmy mogą zacząć odmawiać kolejnych zleceń. Aby zmieniła się sytuacja, musi się zaangażować rząd, czyli wprowadzić zachęty dla pracowników z innych krajów, które przekonają ich do pozostania w Polsce – mówi Dariusz Blocher.
Dziś sytuację na rynku pracy często ratują pracownicy zza wschodniej granicy, ale wkrótce może być ich mniej. Według najnowszych badań NBP po otwarciu dla nich niemieckiego rynku pracy, co nastąpi na początku 2020 r., z Polski do Niemiec może wyjechać jedna czwarta pracowników z Ukrainy, czyli ok. 200 tys. osób.