W poniedziałek upłynie termin, w jakim senackie komisje - ustawodawcza oraz kultury i środków przekazu - powinny przygotować sprawozdanie dotyczące projektu nowelizacji ustawy o opłatach abonamentowych. Projekt pojawił się w niefortunnym momencie: komisja praw człowieka, praworządności i petycji wyższej izby parlamentu złożyła go dwa dni przed rosyjską agresją na Ukrainę. Niefortunne jest też zaproponowane w nim rozwiązanie: zamiast w dziesiątkę, trafia w brzegtarczy.
W poniedziałek upłynie termin, w jakim senackie komisje - ustawodawcza oraz kultury i środków przekazu - powinny przygotować sprawozdanie dotyczące projektu nowelizacji ustawy o opłatach abonamentowych. Projekt pojawił się w niefortunnym momencie: komisja praw człowieka, praworządności i petycji wyższej izby parlamentu złożyła go dwa dni przed rosyjską agresją na Ukrainę. Niefortunne jest też zaproponowane w nim rozwiązanie: zamiast w dziesiątkę, trafia w brzegtarczy.
Nowela jest niedługa i sprowadza się do zdjęcia obowiązku opłacania abonamentu radiowo-telewizyjnego z osób fizycznych. Nadal dotyczyłby on zaś posiadających radio lub telewizor firm. Autorzy projektu uzasadniają, że realizują postulaty z petycji obywatelskich wniesionych do Senatu.
Wskazywały one, że abonament jest niesprawiedliwy, gdyż zwolnień od niego nagromadziło się tak wiele, że obywatele, którzy dziwnym trafem nie łapią się na żadne z nich, czują się gorzej traktowani. W majestacie prawa nie płacą bowiem osoby, które ukończyły 75. rok życia oraz te, które skończyły 60 lat, a ich emerytura nie przekracza połowy przeciętnego wynagrodzenia; inwalidzi I grupy, niesłyszący i niewidomi; kombatanci i osoby represjonowane; bezrobotni i niezdolni do pracy - i parę innychgrup.
Jeśli dodamy - a właściwie odejmiemy - także tych, którzy nie płacą bezprawnie, to od osób fizycznych uzyskamy ok. 450 mln zł daniny rocznie, czyli ponad dwie trzecie całości wpłat.
Telewizja Polska i Polskie Radio, które mogą tych pieniędzy już nie zobaczyć, nie zostawiły na projekcie suchej nitki. Skrytykowały go też Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji oraz Ministerstwo Kultury. Wszystkie te stanowiska - a także opinia resortu finansów - wskazują, że autorzy projektu nie wskazali alternatywnych źródeł finansowania mediów pozbawionych większościabonamentu.
W ocenie skutków regulacji Senat nie wyklucza wprawdzie, że „w dłuższym okresie konieczne będzie podjęcie działań przez właściciela, w tym przypadku Skarb Państwa”, czyli zasilenie mediów „dodatkowymi środkami budżetowymi”, ale nie pochyla się nad tym głębiej.
A przecież w tym samym dokumencie wymienia kwoty, jakie już płyną do TVP i radia z państwowej kasy. Zaczęło się w 2017 r. od kilkuset milionów złotych, później zastrzyki rosły i od kilku lat sięgają 2 mld zł rocznie. System zwany abonamentowym miękko przepoczwarzył się więc w finansowanie budżetowe. Potocznie mówi się, że to rząd zasila media, ale przecież nie bierze tych pieniędzy z udanych transakcji na nieruchomościach dokonywanych przez obrotnego multiministra - tylko z naszych, nadwątlonych inflacją portfeli.
Paradoksalnie te środki były drugim koronnym argumentem autorów petycji o zniesienie abonamentu: skoro są, to nie jest już potrzebny. Paradoksalnie, bo po nowelizacji stanie się to trudniejsze. Obecnie rząd załatwia rzecz bezkolizyjnie - tj. bez potrzeby notyfikowania Komisji Europejskiej - nazywając zastrzyk rekompensatą za utracone wpływy z tytułu licznych wyżej wymienionych zwolnień. Kiedy jednak nie będzie obowiązku, nie będzie też wyłączeń i zniknie wygodna podstawa prawna. TVP i radia zostaną na lodzie. I to jest dla nich prawdziwe zagrożenie. To dlatego zarząd telewizji stwierdza, że projekt „uderza w polskie media publiczne”.
Niezależnie od intencji dezynwoltura autorów noweli wobec jej konsekwencji jest niepokojąca. Bo beztroskie pozostawienie tych mediów na pastwę rynku reklamowego - na którym radia zupełnie sobie nie radzą - nie rozwiązuje żadnego problemu. Owszem, można sobie wyobrazić, że zagłodzone tuby propagandy wydają w końcu ostatnie tchnienie, i że ucieszy to opozycyjny Senat. Ale byłoby to pyrrusowe zwycięstwo, okupione zaprzepaszczeniem dziesięcioleci poświęconych na budowanie tych mediów, w których nawet dzisiaj można znaleźć coś wartościowego: a to Konkurs Chopinowski, a to program dla seniorów. Innymi słowy: burzenie domu do fundamentów nie jest najefektywniejszą metodą wymiany tapet.
Między innymi dlatego uważam pomysł komisji senackiej za niefortunny. Ale jego główną wadą jest połowiczność. Media - które dawniej można było nazwać publicznymi - powinien bowiem utrzymywać ten, komu służą. Jeśli służą społeczeństwu, to zasadne jest, by płaciło społeczeństwo. Albo przez specjalną daninę, albo bezpośrednio z budżetu państwa, czyli ogólnej puli podatków.
A jeśli służą Prawu i Sprawiedliwości? Skoro TVP i gromadka rozgłośni radiowych codziennie szczebiocą ku chwale partii rządzącej, to tak też powinny być finansowane: z środków na działalność partyjną. Notabene, to też są po części pieniądze publiczne. Po pierwsze, w grę wchodzą jednak mniejsze kwoty. Po drugie, te kilkadziesiąt milionów złotych będzie ceną za transparentność i harmonię przekazu z kontem bankowym. Ten, kto szczuje medialnego bulteriera na każdego, w kim widzi zagrożenie dla utrzymania swojej władzy, powinien go też karmić.
/>
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama