W styczniu runęło coś więcej niż mury amerykańskiego Kapitolu. Gdy wskutek wydarzeń w Waszyngtonie z 6 stycznia platformy internetowe zablokowały lub usunęły konta prezydenta Donalda Trumpa, bezpowrotnie upadła też fikcja, że „sprawy internetowe” i „prawdziwa polityka” to osobne porządki.

Jeszcze do niedawna beztrosko traktowano rzeczy, które dzieją się „w internetach”, jako coś, co nie kształtuje decyzji politycznych na najwyższym szczeblu. Sprawy wiszące w internetowej chmurze wydawały się zbyt odległe dla twardo stąpających po ziemi zwolenników postrzegania świata wyłącznie w kategoriach „realpolitik”. Ktokolwiek jeszcze tak myślał, w styczniu musiał ostatecznie pożegnać się z tym złudzeniem.
Zbiorcza siła Facebooka, Google’a, Twittera i TikToka – a także zależnych od nich serwisów i usług – jest dziś po prostu potęgą, z którą muszą się liczyć najsilniejsi. To też punkt graniczny, za którym nie istnieje już regulacja dotycząca codziennego życia obywateli, która nie wymaga wejścia w konflikt z interesami takiego czy innego potentata cyfrowego biznesu. A to, co dotyczy spraw małych, tym bardziej stosuje się do najważniejszych wymiarów działania rynku i państwa.
Decyzja o tym, czy do jakiegoś kraju wejdzie Amazon, przesądzi o przyszłości handlu detalicznego. Zbanowanie polityka albo „wygaszanie” istotnego newsa w mediach społecznościowych może przesądzić o losach kampanii. Zgoda lub brak zgody na rozwój technologii Huawei rzutuje na relacje z Chinami i jest równoznaczna z zajęciem pozycji w cyfrowej zimnej wojnie. Jedna zmiana w algorytmie Facebooka – który decyduje, jakie treści zasługują na wyświetlanie – i zmienia się temperatura debaty publicznej w kraju. Prawa do koncesji na szerokopasmowy internet są odpowiednikiem niegdysiejszych licencji na wydobycie cennych kruszców. Kraje globalnego Południa kolonizuje się dziś, uzależniając je od swoich systemów operacyjnych, a nie przy pomocy kajdan i bagnetu.
Gdzie w regulacji tych spraw i debacie nad nimi rozgraniczyć to, co techniczne, od tego, co polityczne? To niemożliwe. Gdy podobne rzeczy pisał kilkanaście lat temu francuski filozof Bruno Latour, nieliczni rozumieli jego koncepcje, a jeszcze węższe grono skłonne było się z Francuzem zgodzić. Dziś każdy widzi, że bezosobowe matematyczne algorytmy rządzą skomplikowanymi procesami społecznymi, a skutki działania zawiłej technologii muszą z kolei nadzorować ludzie niemający zielonego pojęcia o tym, jak owa technologia działa.
I nie trzeba sięgać do awangardowej filozofii, żeby to zobaczyć. Spójrzmy na sytuację polskich restauratorów. Zamknięci w pandemii muszą polegać na dostawach i zamówieniach na wynos. Te jednak obsługiwane są przez kilku sieciowych pośredników, którzy pobierają za to coraz większe prowizje. To winduje ceny zamówień i restauratorzy czują się podwójnie ograbieni. Ale ci sami pośrednicy zapytani o ten problem odpowiedzą, że prowizje muszą być wysokie, bo tak dyktuje algorytm łączący popyt z podażą. Za mniej się nie opłaca, twierdzą. Żeby to uregulować, należałoby zakazać pobierania tak wysokich marży. Ale jak zakazać czegoś internetowej aplikacji, którą pisze programista w Indiach, finansuje fundusz inwestycyjny z Doliny Krzemowej, a w Polsce zarządza nią delegat korporacji w Londynie? Problem nie jest wymyślony, bo zdefiniowany przez cyfrowy kod i zapisany w aplikacji interes jej globalnych właścicieli staje tu w otwartym konflikcie z intresem warszawskich, poznańskich i trójmiejskich restauratorów, którzy zatrudniają ludzi, płacą składki i dokładają się do polskiego PKB.
Całkiem niedawno szeregi zbuntowanych spekulantów amatorów, giełdowych „leszczy”, jak się na nich mówi, rzuciły się do gardła funduszom hedgdingowym z Wall Street, by ukarać ich za granie przeciwko kursowi akcji sklepu z grami komputerowymi. Zorganizowani za pomocą internetowego forum i aplikacji do handlu akcjami o znaczącej nazwie Robinhood, amatorzy uderzyli w duży amerykański fundusz. Ten zaś wskutek skoordynowanych zakupów tysięcy amatorów gier stracił miliardy dolarów, bo grał na spadki, a tymczasem kupowane przez nich masowo akcje wystrzeliły w górę ponad wszelkie proporcje. Wszystko dokonało się bez udziału żadnej tradycyjnej instytucji.
Cała afera zwana GameStop – od nazwy nieszczęsnego sklepu, który postanowiono w ten sposób uratować – musiała jednak obudzić gigantów. Natychmiast postanowiono – przynajmniej za cichym przyzwoleniem władz – zablokować giełdowej drobnicy możliwość kupowania akcji GameStopu. Pojawiła się presja, by cenzurować i blokować fora dyskusyjne autorów akcji i na wszelkie sposoby uratować „wilków z Wall Street” przed „leszczami” sprzed komputerów. Przez chwilę autorytet amerykańskiej giełdy – a potem i innych międzynarodowych rynków – zależał od zdolności do spacyfikowania internetowych trolli. Ostatecznie wielkim uda się znów upokorzyć małych, ale afera GameStop doskonale pokazała, jak płynne są dziś granice między władzą korporacji, autorytetem państwa, mocą algorytmu i presją tysięcy zorganizowanych obywateli. I jak jedno w czasie rzeczywistym wpływa na drugie.