W artykule „Czy bank powinien płacić kredytobiorcy” (DGP z 3 lutego) Anna Cudna-Wagner dowodziła, że skoro umowa kredytu bankowego ma odpłatny charakter, a odsetki pełnią funkcję wynagrodzenia dla banku, to w żadnym razie nie mogą być one ujemne.
Bank nie może dopłacać klientowi za to, że udostępnił mu kapitał (w zamian za obowiązek jego zwrotu w określonych ratach). Byłoby to bowiem sprzeczne z naturą łączącego ich stosunku prawnego – z naturą zawartej przez nich umowy.
Wszystko to byłoby prawdą, gdyby nie to, że...
Zacznijmy od zasady swobody umów (art. 3531 kodeksu cywilnego). Nie ma ona na szczęście absolutnego charakteru (czego dowodzi np. urzędowy rejestr klauzul niedozwolonych, w tym stosowanych przez banki), ale pozostaje fundamentem stosunków cywilnoprawnych. Jej kwestionowanie powinno być ostrożne i głęboko uzasadnione. Czy jest powód, aby negować stanowiącą część umów kredytowych formułę wyliczania odsetek? Jak dotąd nie było wątpliwości, że formuły te są poprawne (nie chcę myśleć, że nie było takich wątpliwości tylko dlatego, że reguły działały na korzyść banków). Nie padły też żadne argumenty wskazujące, że są one niezgodne z ustawami, zasadami współżycia społecznego, dobrymi obyczajami kupieckimi itd. Przyjmijmy więc, że nie są skażone żadną prawną ułomnością. Formuły te są jasne. W przypadku kredytów w CHF mówią, że oprocentowanie to suma odpowiedniej stawki LIBOR i marży banku.
LIBOR się zmienia. Obecnie jest ujemny. Rzeczywiście – istnieje więc ryzyko, że suma LIBOR i marży da również wynik ujemny. Załóżmy na chwilę odwrotną sytuację: LIBOR wynosi 20 proc. Nie do pomyślenia? Cóż, musimy mieć świadomość (bankowcy na pewno ją mają), że koszt pozyskiwania kapitału może być niski, ale może też być bardzo wysoki. Skoro są kraje (dziś to na przykład Rosja, ale bogate demokracje Zachodu też przeżywały takie chwile, nie mówiąc o czasach naszej hiperinflacji), gdzie oficjalne stopy procentowe sięgają kilkunastu procent, to stawki na rynku międzybankowym – wyrażane m.in. przez LIBOR – mogą być równie wysokie lub jeszcze wyższe. Pamiętamy zresztą, jak wystrzeliły podczas ostatniego kryzysu (2008 r.), kiedy w związku z paniką na rynkach finansowych awersja do ryzyka była wyjątkowo duża.
Abstrahując od tego, ilu kredytobiorców podołałoby wówczas spłatom (i jak banki musiałyby restrukturyzować swoje portfele kredytowe), należałoby przyjąć, że formuły obliczania odsetek działają, ponieważ nie są wadliwe. Dlaczego w jedną stronę mogą funkcjonować bez zastrzeżeń i bez limitu, a w drugą już nie? Skąd ta asymetria?
Ach, już wiem. Bo zasada swobody umów rozbija się o naturę stosunku prawnego (kredytu bankowego), z której wynika, że wspomniana suma LIBOR i marży nie może być ujemna. Czyżby?
Otóż z logicznego, matematycznego, a także ekonomicznego punktu widzenia wszystko jest w porządku: suma dwóch składników może wynosić zero, być większa od zera lub mniejsza. Dlaczego z prawnego punktu widzenia miałoby być inaczej? Nie zawsze „w myśl tej ustawy rak jest rybą...” – zresztą z reguły lepiej, gdy nie jest. W przywołanym artykule brak opinii, co w sytuacji, gdyby suma LIBOR i marży wynosiła zero. Czy to byłoby zgodne z naturą stosunku łączącego kredytodawcę i kredytobiorcę, czy nie? Jeśli tak, to wywody o tym, że musi to być umowa odpłatna (oczywiście w tym koniecznie sensie, że klient musi oddać kapitał w całości i dołożyć coś jeszcze) i bank musi otrzymać wynagrodzenie, biorą chyba w łeb. Jeśli zaś zerowe odsetki są niedopuszczalne, to ile muszą wynosić, abyśmy mogli mówić o tym, że w konkretnym przypadku natura umowy kredytu bankowego nie doznała uszczerbku? Bo to chyba jasne, że nie może to być symboliczna złotówka ani w ogóle symboliczna kwota. 100 zł miesięcznie to też przecież żadna stawka. I kto miałby decydować o tym, czy wynagrodzenie jest już odpowiednio wysokie (zgodne z naturą stosunku prawnego), czy nie? Związek Banków Polskich?
I jeszcze o odpłatnym charakterze i wynagrodzeniu. Czy umowa, na podstawie której bank pożycza pieniądze klientowi, różni się bardzo co do istoty od umowy, w której bank pożycza pieniądze innemu bankowi? Zaryzykowałbym tezę, że natura obu tych stosunków prawnych jest wielce zbliżona, jeśli nie identyczna. W obu przypadkach chodzi o to, że jedna strona udostępnia drugiej kapitał na uzgodnionych (!) warunkach. Otóż LIBOR to, mówiąc kolokwialnie, odsetki, jakie jeden bank musi zapłacić drugiemu za to, że dostał kapitał na jakiś czas. To nic innego jak oprocentowanie kredytów na rynku międzybankowym. LIBOR dla CHF jest dziś ujemny, a to znaczy, że banki, w tym polskie, pożyczające franki, oddają ich potem wierzycielowi mniej. Wierzyciel woli jednak utrzymywać frankowe aktywa, choćby za cenę utraty części ich nominalnej wartości. Nie czyni tego w porywie altruizmu, lecz ze względu na chłodną kalkulację ekonomiczną! Uważa, że to opłaca mu się bardziej niż inne rozwiązanie np. ze względów bezpieczeństwa. W ten sposób maksymalizuje zyski lub minimalizuje straty (co też jest dla niego korzyścią). Jak widać, pojęcia wynagrodzenia i odpłatności są w finansach nieco bardziej złożone, niż się wydaje. Czy ktoś zaryzykowałby tezę, że transakcje na rynku międzybankowym nie mają odpłatnego charakteru, a ich strony obywają się bez wynagrodzenia? A jeśli tak, to jak ten rynek – zwłaszcza w środowisku ujemnego oprocentowania – w ogóle może funkcjonować?
Swoją drogą, zwracam uwagę, że LIBOR plus marża (ta jeszcze nigdy nie była ujemna i trudno sobie wyobrazić, by była) to zawsze będzie jednak więcej niż LIBOR. Inaczej mówiąc, bank pożyczający od innego banku/instytucji finansowej i udostępniający pozyskany w ten sposób kapitał klientom zawsze będzie do przodu. Mniej lub bardziej – ale jednak.
Autorka wspomnianego artykułu dowodzi, że przyjęcie poglądu, iż możliwe są ujemne odsetki, „byłoby sprzeczne z zamiarem stron, które w momencie zawierania umowy w określony w niej sposób postrzegały swoją pozycję. Wiedziały, kto jest zobowiązany do zapłaty wynagrodzenia oraz na czyją rzecz wynagrodzenie będzie płatne”. A dalej – „interpretacja umowy polegająca na przyjęciu – w związku z zaistnieniem czynników zewnętrznych – możliwości zamiany ról w tej relacji byłaby sprzeczna z ich zamiarem, a w konsekwencji niezgodna z art. 65 k.c.”.
Hm... Czyli celem umowy i zamiarem stron (art. 65 par. 2 k.c.), w tym frankowicza, było zapłacić bankowi godziwe (na pewno wyższe od zera) odsetki i taka interpretacja zawartej w kontrakcie formuły ich obliczania, by wierzyciel nie miał żadnych powodów do narzekań? Śmiała teza...
Ale nawet nie to jest najważniejsze. Banki doskonale wiedziały, że stopy procentowe – te oficjalne i te rynkowe, jak LIBOR – mogą być ujemne. Bywały już przecież takie w przeszłości. To, co dzieje się teraz, to nie jest przecież historyczny precedens. Innymi słowy, wpisując takie, a nie inne formuły do umów, kredytodawcy doskonale wiedzieli, co robią. Podejrzewali, że w najbliższych 20–40 latach stopy będą wyłącznie dodatnie? Cóż za brak wyobraźni, cóż za brak profesjonalizmu... Zresztą to po prostu niemożliwe, by przyjęły takie założenie. Przecież pierwsza rzecz, którą zrobił najważniejszy bank centralny świata (Fed), gdy w 2007 r. wybuchł wielki kryzys finansowy, to zaczął radykalnie ciąć stopy. W 2008 r., gdy u nas boom kredytowy sięgał apogeum, spadły one do zera! Od kilku lat w dyskusjach przewija się też wątek o ujemnym (tak realnie, jak i nominalnie) oprocentowaniu – aż stało się ono tu i ówdzie faktem. Skoro tak i skoro banki zdawały sobie sprawę (powinny), że stopy, w tym LIBOR, mogą być bardzo wysokie, ale i bardzo niskie (także ujemne), to o co chodzi? Pomijam problem konsekwencji finansowych dla banków. To osobny temat. Zwracam tylko uwagę, że kwestionowanie ujemnych odsetek nie jest ani na gruncie prawa, ani innym tak oczywiste i zasadne, jak niektórzy chcieliby to widzieć.
Niektóre banki zareagowały na kłopotliwy dla nich w rozliczeniach z klientami (bo przecież nie z własnymi wierzycielami) spadek stawek międzybankowych – np. dokonując jednostronnych zmian w regulaminach i zastrzegając, że do wyliczeń biorą tylko dodatni LIBOR lub w jego miejsce podstawiają zero (dopiero teraz pod presją godzą się wpisywać ujemną liczbę, o ile wynik zsumowania z marżą będzie dodatni lub równy zero). Ale przyznajmy, to taktyka poniżej pasa, mająca mało wspólnego z... celem umowy kredytowej i wspólnym zamiarem stron! Mam nadzieję, że skutecznie podważą ją powołane do tego instytucje. Nie ma też powodu, by wspierać banki – bez porównania bardziej profesjonalnych uczestników gry niż frankowicze – odpowiednimi i kontrowersyjnymi interpretacjami przepisów. Chyba że dojdziemy do wniosku, że okoliczności zmieniły się nadzwyczajnie i w jakiejś mierze umowy kredytowe oraz zawarte w nich formuły już nie obowiązują (co jest tematem na osobny artykuł). Wtedy jednak musielibyśmy uznać także, że nie obowiązują również kredytobiorców. Albo lepiej – że banki i klienci w zgodnym zamiarze muszą pilnie poszukać dobrego kompromisu, na nowo wyważając własne interesy i szukając wspólnego celu. Do czego szczerze namawiam.