Wyrok TSUE jest tylko elementem trwającej ponad dekadę wojny między lobby bankowym a kredytobiorcami. Obie strony mają swoje na sumieniu, bo problem jest ich wspólnym dziełem, a ma wpływ na całą gospodarkę i pozostałych klientów banków.
Dziennik Gazeta Prawna
Związek banków i frankowych kredytobiorców można porównać do małżeństwa, które najpierw przeżywa miesiąc miodowy i zauroczone nie dostrzega wad partnerów. Potem dochodzi do zdrady, a na sprawie rozwodowej każde przedstawia się jako ofiara, walcząc zaciekle, aby pokazać drugiemu, kto ma rację. Na początku tego związku był jednak grzech, który popełniły obie strony. Bankowcy, motywowani zyskami i swoimi interesami, widząc rosnący boom na rynku nieruchomości, wymyślili udzielanie tańszych ze względu na różnicę w stopach procentowych, czyli bardziej dostępnych, kredytów frankowych. Nie zważali na oczywisty fakt, że Polacy nie zarabiają we frankach, więc są niebezpiecznie wystawieni na ryzyko kursowe. Ani na przykre zagraniczne doświadczenia z kredytami w nieswojej walucie, które mieli np. Brytyjczycy, którzy zrobili dokładnie taki sam błąd, tyle że w latach 80. XX w. zadłużali się nie we frankach, lecz w jenach.

Chciwość nie jest dobra

Kredyt bardziej dostępny oznaczał, że można było go udzielać na masową skalę i zarobić na tym krocie z prowizji i odsetek. I nasi bankowcy postanowili to wykorzystać, więc z taką samą chciwością produkowali kredyty frankowe, jak amerykańskie banki wypuszczały obligacje zabezpieczone lipnymi hipotekami. Tak wiele banków weszło u nas we franki, bo po prostu im się to krótkoterminowo opłacało. Głosy takich bankierów jak Jan Krzysztof Bielecki, wówczas prezes Pekao, który mówił, że kredyt powinno się brać w walucie, w której się zarabia, były lekceważone, a nawet wyszydzane.
Frankowicze równie chciwie kalkulowali: po co mam płacić wyższe odsetki od kredytu złotowego, skoro mogę niższe od frankowego? Motywem ich działania były korzyści, w tym wypadku oszczędności na ratach i większa dostępność. Osoby zaciągające kredyt na mieszkanie lub dom w złotówkach były traktowane w towarzystwie jako nierozgarnięte, niepotrafiące liczyć, w zasadzie nieznające się na ekonomii. Tyle że właśnie na lekceważeniu podstawowych zasad ekonomii polegli banki i frankowicze, bo ryzyko kursowe to abecadło edukacji ekonomicznej. Bankowcy wiedzieli o tym ryzyku z urzędu, mimo to schemat indeksowanych kredytów frankowych został zaakceptowany przez zarządy opłacane w skali roku milionami. Ich wiedza i przygotowanie do zarządzania ryzykiem w bankach były przy tym legitymizowane przez nadzór finansowy, bo prezes banku musi być zatwierdzony przez nadzór i nie może nim zostać ktoś z ulicy.
Kredyty brało głównie młode pokolenie, wykształcone już w nowych realiach gospodarki rynkowej, które też nie mogło udawać, że nie wie, co to ryzyko kursowe. Można więc założyć, że kredytobiorcy wiedzieli o ryzyku kursowym, ale lekceważyli je, optymistycznie sądząc, że problem nigdy nie będzie ich dotyczyć. Choć zawierali związek z bankiem – i kredytem frankowym – na 30–40 lat.

Każdy korzystał. Do czasu

Miesiąc miodowy banków i frankowiczów trwał kilka lat. Banki „wyprodukowały” setki tysięcy kredytów frankowych, zarobiły na nich krocie, wypłaciły dywidendy akcjonariuszom, a swoim pracownikom – na czele z władzami – premie i bonusy, zaś frankowicze wprowadzili się do upragnionych mieszkań. Wszyscy byli zadowoleni. Wydawało się, że to cudowne, zgodne małżeństwo, dodatkowo umacniane w swoim frankowym uczuciu, bo złoty się jeszcze umacniał, więc zaciągnięte już kredyty frankowe stawały się bardziej atrakcyjne do spłaty.
Miesiąc miodowy został jednak brutalnie przerwany przez kryzys finansowy w 2008 r.: złoty poleciał na łeb na szyję i frankowicze znaleźli się nagle w potrzasku – w górę poszła nie tylko wysokość miesięcznych rat, lecz także cały kapitał pozostały do spłaty. W wielu przypadkach nieruchomości stały się nietransakcyjne, bo trzeba było oddać znacznie więcej, niż były warte.

Z raju na wokandę

I tak ze zgodnego, szczęśliwego małżeństwa nie zostało nic. Rozpoczęła się brutalna walka o majątek, w którym obydwie strony zaczęły się przerzucać winą i dążyć do jak najbardziej korzystnego dla siebie rozwodu. Gwoździem do trumny frankowego związku okazało się uwolnienie franka w „czarny czwartek” 15 stycznia 2015 r. i wyskok do 5 zł.
Początkowo w tej walce to lobby bankowe było górą, co nie dziwiło – było przecież o wiele lepiej zorganizowane, przygotowane, miało suto opłacanych prawników. Nie chciało z własnej inicjatywy rozwiązać problemu w żaden sposób, który naraziłby je na spore wydatki. Wychodziło z założenia, że „widziały gały, co brały”. To nic, że wcześniej banki zainkasowały górę pieniędzy za udzielenie kredytów i porządnie się na tym napasły.
Taktyka na przeczekanie okazała się skuteczna przez ponad dekadę. I to pomimo że frankowicze zaczęli rosnąć w siłę, organizować się i szukać poparcia politycznego. Gdy jednak dochodziło do systemowych prób legislacyjnych rozwiązań, okazywało się, że zawsze jakoś przypadkowo w ostatniej chwili byli wystawiani do wiatru, bo ostatecznie straszeni wizją sięgających 60 mld zł strat dla sektora bankowego politycy umywali ręce od problemu i wysyłali komunikat: „Weźcie sprawy w swoje ręce, idźcie do sądów”.
I co bardziej zdeterminowani frankowicze szli do sądów. Jednak ponieważ wymaga to i pieniędzy, i zachodu, mamy jedynie z grubsza 10 tys. spraw sądowych na ok. 450 tys. kredytów i 800 tys. zainteresowanych osób. Ale o ile początkowo przygniatająca liczba wyroków zapadała na korzyść banków, o tyle ostatnio linia orzecznictwa się zmienia na korzyść kredytobiorców. Orzeczenie TSUE w sprawie niedozwolonych klauzul w umowach, idące na rękę frankowiczom, może tylko wzmocnić ten trend, a przede wszystkim wywołać masowość pozwów.

Prywatyzacja zysków, nacjonalizacja strat

Kto zapłaci za nieudane małżeństwo banków i frankowiczów? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że głównie banki. Teraz najważniejsze jest dla nich, by kupić sobie czas, czyli maksymalnie rozciągnąć sprawy w sądach, odwoływać się, ile się da, albo wynegocjować z politykami jakiś pakiet osłonowy na wypadek zbyt wysokich kosztów. Bo branża bankowa wcale nie chce rezygnować ze swoich miliardowych zysków, a akcjonariusze zapewne nie będą się palili do tego, aby dosypać im w potrzebie kapitału. Zatem najlepiej byłoby dla banków, jeśli za frankową wpadkę zapłaciliby ich klienci, np. w wyższych opłatach i prowizjach, a w razie sytuacji podbramkowej – podatnicy. W ostatnim scenariuszu możemy się znaleźć w takiej sytuacji jak Ameryka przed ponad dekadą, gdy banki najpierw chętnie prywatyzowały zyski ze swoich ryzykownych operacji, a kiedy popadły w tarapaty – równie chętnie przyjmowały pomoc z kieszeni podatników, co określa się mianem nacjonalizacji strat.
W sumie może ucierpieć cała nasza gospodarka, bo w dłuższej perspektywie osłabione banki mogą zmniejszyć akcję kredytową albo ją podrożyć, co odbije się na tempie wzrostu PKB, a więc na losie nas wszystkich.
Trzeba przyznać, że TSUE wydał iście salomonowy wyrok: wskazując na klauzule niedozwolone w umowach, pozostawił ich rozwiązanie i ewentualne skutki sądom w kraju. Każdy przypadek będzie więc rozpatrywany indywidualnie. Używając określenia z „Anny Kareniny”, „wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”. Krajowe sądy będą musiały podjąć decyzję o rozwodzie banku z frankowiczami za każdym razem „na swój sposób”, aby w końcu rozwiązać to nieszczęśliwe – choć dopiero od 2008 r. – małżeństwo. I każdy wyrok pozostawi niedosyt, bo każda strona w tym pojedynku ma coś na sumieniu.