Oświadczenie rzecznika generalnego Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, że zastosowanie w umowie kredytowej nieuczciwej wobec klientów klauzuli dotyczącej sposobu indeksowania kredytu powinno skutkować albo uznaniem umowy za nieważną, albo wykreśleniem tej klauzuli bez zmiany pozostałych, wywołało niepokój w polskim sektorze bankowym i radość frankowiczów oraz ich prawników.
Według rzecznika, jeśli polski sąd uzna klauzulę indeksacyjną za wadliwą, powinien ją wykreślić. A wówczas choć kwota kredytu nie wzrastałaby wraz z kursem franka, to odsetki byłyby wciąż płacone według niskiej, „frankowej” stopy procentowej. Innymi słowy, to raj dla kredytobiorcy: ma pozbawiony ryzyka kredyt złotówkowy, ale oprocentowany tak nisko, jakby wziął ryzykowny kredyt we frankach. Cud!
Problem polega na tym, że w ekonomii za każdy cud ktoś musi zapłacić. Obawiam się, że jeśli trybunał podzieli opinię rzecznika, a polskie sądy pójdą za rekomendacją trybunału, zapłacimy za to wszyscy. I to bardzo duży rachunek.
Nie ma wątpliwości: ekspansja frankowych kredytów hipotecznych była nieszczęściem. W latach 2006–2008, kiedy mania sięgała szczytu, banki udzieliły 475 tys. kredytów hipotecznych w walutach obcych, a suma zadłużenia wzrosła o ponad 100 mld zł. Nic dziwnego. Oprocentowanie było czasem i dwukrotnie niższe niż kredytów złotówkowych, więc znacznie więcej ludzi mogło uzyskać zdolność kredytową (albo kupić większe mieszkanie). Jednocześnie kurs franka systematycznie spadał, a domorośli „eksperci” zapewniali, że pożyczający będą spłacać kredyt może i o połowę niższy (w złotówkach) niż ten, który zaciągnęli. Przeciętnie zarabiający ludzie uwierzyli, że cudownie otworzyła się przed nimi droga do własnego lokum. Sprytni inwestorzy uznali, że zakup na kredyt kilku mieszkań to cudowna droga do bogactwa; a większość banków – że to cudowny sposób na zdobycie klientów.
W finansach jednak cudów nie ma: gdzieś tkwił haczyk. W przypadku kredytów frankowych było to ryzyko zmiany kursu złotego, spadające w całości na kredytobiorcę. W latach 2006–2008 nikt się tym nie przejmował. Zgłoszona przez KNF propozycja ograniczenia ekspansji kredytów frankowych spotkała się z frontem odmowy klientów, popierających ich polityków, a także części banków, które nie chciały zrezygnować z biznesu.
Cud skończył się jesienią 2008 r., kiedy nastąpiło pierwsze poważne osłabienie złotego. Okazało się, że choć kredyt jest nisko oprocentowany, to rośnie indeksowany kursem kapitał. Choć frankowemu szaleństwu winni byli po trochu wszyscy, teraz wszyscy zmienili zdanie. Klienci twierdzili, że nikt ich nie informował o ryzyku zmiany kursu. Banki odpowiadały, że klienci wiedzieli, co robią. Prawnicy zwęszyli szanse na zarobek i zaczęli zachęcać do pozwów zbiorowych przeciw bankom. A politycy zaczęli składać frankowiczom hojne obietnice. Nowych kredytów frankowych praktycznie przestano udzielać, ale w sprawie tych z przeszłości nie działo się prawie nic, poza serią wyroków sądowych, zazwyczaj przyznających rację klientom w sprawie nadużyć przy ustalaniu kursów stosowanych do indeksacji, ale niekwestionujących samej istoty kredytu. Wyrok trybunału, jeśli będzie zgodny z opinią rzecznika, może wpłynąć na orzecznictwo polskich sądów. Standardem może być unieważnianie umów lub wykreślanie klauzuli indeksacyjnej – a więc zmiana kredytu na złotówkowy, ale z oprocentowaniem jak przy kredycie we frankach.
Prawnicy mają swoją optykę, ekonomiści swoją. W przypadku udowodnienia oszukańczego charakteru umowy musi ona być anulowana. Jednak mechanizm wykreślania jednej klauzuli i zachowania bez zmian pozostałych jest absurdem. Oprocentowanie jest związane z ryzykiem, bo ono ma po prostu swoją cenę. Zawsze istnieje i któraś ze stron musi je wziąć na siebie. Jeśli bierze je bank (rezygnując z indeksacji), oprocentowanie musi być wyższe, jeśli klient, oprocentowanie może być bardzo niskie. Konstrukcja, w której kredyt jest pozbawiony ryzyka dla klienta, a jednocześnie oprocentowanie jest niskie, jest dla banku pozbawiona sensu. Klient, który nie chce zaakceptować straty, a jednocześnie nie rezygnuje z korzyści uzyskanej dzięki wcześniejszej deklaracji, że ryzyko bierze na siebie, jest jak gracz na loterii, który po wyciągnięciu pustego losu zgłasza się po zwrot pieniędzy.
To jednak nie koniec problemu. Rzecznik nie zauważa, że zmieniając w ten sposób umowę klienta z bankiem, ingeruje w bardziej skomplikowaną transakcję, która jest konsekwencją zawartej umowy. Banki nie pożyczają swoich pieniędzy, lecz pochodzące z depozytów lub pożyczone z rynku. Ponieważ depozyty to w większości złote, więc aby udzielić kredytu wyrażonego we frankach, banki muszą je pożyczyć. Oprocentowanie kredytu według odsetek frankowych przy nieindeksowaniu kapitału oznacza, że bank odzyska kwotę znacznie mniejszą od tej, którą musiał pożyczyć, więc poniesie stratę. Co wcale nie przeszkadza zwolennikom twardego traktowania banków: twierdzą, że przecież bank „i tak na kredycie zarobił, tylko trochę mniej” (niestety, owo „mniej” oznacza, że bank poniósł stratę). Albo przyjmują do wiadomości, że bank pieniądze straci – ale uważają, że to zasłużona „kara” za złe traktowanie klientów.
Gdyby chodziło o 100, czy nawet 1000, umów kredytowych, taka „kara” nie stanowiłaby problemu, a może nawet byłaby dobrą nauczką na przyszłość. Problem polega na tym, że polskie banki mają w tej chwili w swoich bilansach kredyty walutowe o wartości 124 mld zł. Zakładając pesymistycznie, że powszechne stosowanie wykładni sugerowanej przez rzecznika trybunału doprowadzi do unieważnienia – lub zmuszenia do pobierania niskich odsetek bez indeksacji kapitału – zdecydowanej większości z tych kredytów, banki mogą ponieść straty sięgające od 40 do 60 mld zł, a więc wielokrotność rocznych zysków (w roku 2018 łączne zyski banków wyniosły 15 mld zł). Pokrycie tych strat musiałoby nastąpić z kapitału zgromadzonego przez akcjonariuszy. Jednak w przypadku kilku dużych banków kapitału z pewnością nie wystarczyłoby na pokrycie strat, więc zagroziłoby im bankructwo.
To zaś oznaczałoby ryzyko wybuchu ciężkiego kryzysu finansowego, bo upadek jednego banku pociągałby za sobą bankructwo kolejnych. Rząd i NBP nie mogłyby do tego dopuścić – paraliż sektora bankowego i wstrzymanie kredytu dla gospodarki groziłyby ciężką recesją. Państwo musiałoby więc udzielić zagrożonym bankom ratunkowych pożyczek idących w miliardy złotych, w zamian zapewne żądając ich nacjonalizacji. Rachunek zapłaciliby więc najpierw podatnicy, którzy musieliby na krótką metę pokryć straty. I to w sytuacji, kiedy wielki zastrzyk kapitału dla banków mógłby zachwiać stabilnością polskiego budżetu, silnie osłabiłby się kurs złotego, a gospodarka znalazłaby się w kłopotach.
Na dłuższą metę straty banków na jednych kredytach musiałyby zostać skompensowane zyskami na innych – więc posiadacze normalnych kredytów złotówkowych i inni klienci banków nie dość, że musieliby spokojnie patrzeć na to, jak szczęśliwi frankowicze płacą za taki sam kredyt jak ich znacznie niższe odsetki, ale zostaliby jeszcze dodatkowo obciążeni wyższymi opłatami i wyższym oprocentowaniem kredytów.
Sytuacja nie musiałaby wyglądać tak źle, gdyby państwo polskie aktywnie zajęło się problemem. Było 10 lat na to, by wypracować kompromisowe rozwiązanie, w wyniku którego banki zwróciłyby klientom niesłusznie pobrane kwoty (np. wyliczając wstecz raty i odsetki z użyciem kursu franka w NBP), najbardziej poszkodowani kredytobiorcy uzyskaliby pomoc, a większość kredytów zostałaby przewalutowana na złote po rynkowym, ale najbardziej dogodnym dla klientów kursie. Takie działania mogłyby dziś być ważnym argumentem dla trybunału i dla polskich sędziów, by w wyrokach zachować wstrzemięźliwość.
Ponieważ jednak nie zrobiono niemal nic, frankowicze skazani są na drogę sądową. A sądy, wydając wyroki w indywidualnych sprawach, nie muszą oglądać się na konsekwencje dla banków i gospodarki. Nie ulega jednak wątpliwości, że seria wyroków zgodnych z myśleniem rzecznika trybunału może doprowadzić gospodarkę do kryzysu, a miliony Polaków obciążyć kosztami dofinansowania walutowych kredytobiorców. Cudów nie ma. Za prezenty dla wybranych zapłacimy wszyscy.