Przynajmniej 10 mld zł kosztowały państwowe dotacje dla branży węgla kamiennego w ostatniej dekadzie. Ale kopalnie wpłaciły w tym czasie do budżetów państwa i gmin ok. 70 mld zł. Czy w takim razie naprawdę dopłacamy do górnictwa?



Z danych, które przedstawia robocza wersja strategii dla górnictwa na lata 2016–2030, o której pisaliśmy jako pierwsi w DGP, wynika, że w latach 2007–2015 Polska dopłaciła do górnictwa węgla kamiennego ok. 5 m ld zł. Najwięcej, bo ponad 2 mld zł, to koszty likwidacyjne i polikwidacyjne prowadzone przez Spółkę Restrukturyzacji Kopalń. Najmniej na razie pochłonęły osłony socjalne dla górników, czyli urlopy górnicze i jednorazowe odprawy pieniężne – to niespełna 11 0 mln zł. Ale to dlatego, że są płacone od ubiegłego roku. W latach 2016–2018 ich suma będzie kilkakrotnie wyższa. Poza tym ok. 67 5 mln zł trafi na pokrycie bieżących strat produkcyjnych – dotyczy to np. wydobycia węgla w kopalniach przekazanych do SRK przeznaczonych do zamknięcia, ale wciąż pracujących (jak np. Makoszowy).
Polski rząd jeszcze w poprzedniej kadencji, bo w marcu 2015 r., przedłożył Komisji Europejskiej program „Pomoc państwa dla sektora górnictwa węgla kamiennego w latach 2015–2018”. Zielone światło z Brukseli jest tu konieczne, bo Unia Europejska godzi się tylko na pomoc państwa w przypadku zamykania kopalń. A w przypadku restrukturyzacji naszych zakładów słowo „likwidacja” to pojęcie względne.
Decyzja Komisji spodziewana jest w ciągu najbliższych tygodni, być może nawet jeszcze we wrześniu. Szczerze mówiąc, nie podzielam rządowego optymizmu. Wydaje mi się bowiem, że nie mamy planu B na wypadek, gdyby Bruksela powiedziała „nie” polskim pomysłom ratowania górnictwa. Z drugiej strony słyszę, że może jednak się jakoś dogadamy. Może np. my nie będziemy aż tak bardzo oprotestowywać coraz bardziej restrykcyjnej polityki klimatycznej UE i pokażemy, że zamykamy/wyciszamy/wygaszamy/usypiamy* (*niepotrzebne skreślić) jakieś kopalnie – m.in. Krupiński, Makoszowy, Wujek z częścią Śląsk czy w końcu w przyszłym roku Sośnicę, a Komisja Europejska, wyciągając wnioski z Brexitu, nie dokręci nam aż tak węglowej śruby?
Może i tak. Tyle tylko, że Bruksela jednak bierze także pod lupę doinwestowanie czynnych kopalń. A to dlatego, że inwestorami są wyłącznie firmy kontrolowane przez Skarb Państwa – chodzi zarówno o banki, instytucje finansowe, jak i o energetykę. Jeśli UE nie zaakceptuje naszych planów, kopalnie mogą podzielić los stoczni – zwrócić pomoc publiczną i zbankrutować.
W Polskiej Grupie Górniczej po 500 mln zł zainwestowały PGE, Energa i PGNiG Termika. Konwersja długu na udziały Węglokoksu i TF Silesia to odpowiednio 700 i 400 mln zł. 300 mln zł dołożył Fundusz Inwestycji Polskich Przedsiębiorstw FIZAN. Z kolei banki zgodziły się na zrolowanie długu.
Zaangażowanie państwowych instytucji w Katowickim Holdingu Węglowym zaplanowano na 700 mln zł: 350 mln zł wyłoży Enea, 200 mln zł TF Silesia, 150 mln zł Węglokoks. Można się spodziewać, że i banki zgodzą się na wydłużenie terminu spłaty zadłużenia.
W Jastrzębskiej Spółce Węglowej zaangażowały się z kolei PGNiG Termika oraz TF Silesia z ARP. Ta pierwsza spółka za 378 mln zł kupiła od JSW Przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej i Spółkę Energetyczną Jastrzębie. Z kolei TF Silesia z ARP odkupiły od JSW za 350 mln zł jej wałbrzyską koksownię Victoria. Banki kontrolowane przez Skarb Państwa wykupiły w tym roku obligacje JSW od ING Banku Śląskiego, który chciał w 2015 r. wcześniejszego wykupu obligacji przez JSW, a to z kolei groziło jej upadkiem. Miał jednak do tego prawo, ponieważ JSW nie wywiązała się z umowy o emisji euroobligacji. A obecni obligatariusze w nowej umowie z sierpnia 2016 r. zgodzili się na spłatę długu do 2025 r. zamiast do 2020 oraz zrezygnowali z opcji „put” (żądania wcześniejszego wykupu papierów przez Jastrzębską). W tym roku JSW planuje jeszcze kolejną emisję obligacji na 300 mln zł. Tu także mówi się o zaangażowaniu państwowego podmiotu.
Zaangażowanie w PGG, KHW i JSW instytucji kontrolowanych przez Skarb Państwa to obecnie ponad 4,3 mld zł – nie wliczając w to kosztów, jakie w ratowaniu kopalń tych spółek odegrały banki. One bowiem nie zgodziły się na objęcie udziałów w spółkach węglowych w zamian za konwersję długu. Wolą poczekać dłużej, ale dostać jednak gotówkę. I w sumie im się nie dziwię, bo nie mam pewności, czy wszystkie węglowe podmioty są faktycznie tak trafioną inwestycją.
Warto dodać, że posłowie podjęli właśnie decyzję o zwiększeniu limitu pomocy publicznej dla górnictwa do 2018 r. z 3 do 7 mld zł, zapewniając przy okazji, że nie oznacza to wcale, iż właśnie taka suma zostanie wykorzystana. Daje to jednak do myślenia, jeśli chodzi o rentowność tego całego biznesu.
Zakładając, że za dopłaty do górnictwa w ostatnich dziesięciu latach uznamy „tylko” 10 mld zł, oznacza to, iż każdy obywatel Polski dołożył do sektora czarnego złota ok. 263 zł. Dla porównania to tyle, ile mniej więcej kosztuje tona węgla dla elektrowni (ta dla odbiorcy indywidualnego kosztuje jakieś trzy razy więcej – ale to węgiel o zupełnie innych parametrach).
Jednak każdy medal ma dwie strony, o czym zdaje się często zapominamy. Górnictwo wpłaca do budżetu państwa i gmin średnio 7 mld zł rocznie. Większość opłat to takie, jakie ponoszą wszyscy inni przedsiębiorcy: PIT, CIT, VAT, ubezpieczenia społeczne i zdrowotne. Do tego jednak dochodzą np. podatek od wyrobisk (sporna opłata na linii kopalnie – samorządy), opłaty za szkody górnicze, w ostatnich, tych lepszych latach również 15-proc. podatek od zysku jednoosobowych spółek Skarbu Państwa, PFRON, z którego górnictwo akurat niewiele odzyskuje, czy wreszcie opłaty tak nieprzewidywalne jak koszty akcji ratowniczych po wypadkach i katastrofach.
PiS obiecywał przed wyborami zniesienie części obciążeń fiskalnych dla górnictwa, być może tego typu rozwiązania znajdą się w nowej, przygotowywanej właśnie strategii dla sektora. Jednak nawet ulgi podatkowe nie poprawią sytuacji górnictwa, póki koszty wynagrodzeń będą stanowić połowę wszystkich kosztów utrzymania zakładów wydobywczych. A tu kłania się uginanie wszystkich rządów przed roszczeniową postawą związków zawodowych. Jeśli i ten rząd tego nie zrozumie, to slogany o konkurencyjności narodowej gospodarki opartej na polskim węglu kamiennym może po prostu włożyć między bajki.