Zamknięcie elektrowni Ratcliffe-on-Soar oznacza, że Wielka Brytania kończy ze spalaniem węgla w elektroenergetyce, co niezależnie od punktu widzenia stanowi kamień milowy w naszym wyścigu po czystszy system energetyczny – ocenił w zeszłym tygodniu, tuż przed wygaszeniem ostatniej brytyjskiej węglówki, Ed Miliband.

Sekretarz ds. bezpieczeństwa energetycznego i neutralności klimatycznej podkreślił na łamach portalu Nottinghamshire Live, że cały proces pożegnania z węglem – zakończony w Wielkiej Brytanii jako pierwszym kraju grupy G7 – jest świadectwem, że „brytyjskie przywództwo może mieć znaczenie”, bo w ślad za Londynem decyzje o odejściu od tego paliwa jeszcze w tej dekadzie podjęły kolejne kraje, m.in. Francja i Hiszpania. W podobny sposób o jednym z ostatnich akcentów brytyjskiego coalexitu mówił John Gummer, członek Izby Lordów (znany tam jako Lord Deben), b. przewodniczący komitetu ds. zmiany klimatu – ciała doradzającego rządowi w sprawach związanych z transformacją – a wcześniej wieloletni minister środowiska w konserwatywnych rządach Margaret Thatcher i Johna Majora. – Umarł Król Węgiel. Niech żyją jego czyści następcy. To dzień, w którym wreszcie przyjmujemy do wiadomości fakt, że możemy mieć prąd, nie obciążając przy tym planety – stwierdził polityk, dodając, że wyznaczając sobie cel odejścia od emisyjnego surowca, Brytyjczycy wyznaczyli wzór dla innych krajów.

Symboliczny punkt zwrotny, jakim było wyłączenie ostatniej opalanej węglem elektrowni w ojczyźnie rewolucji przemysłowej, szybko stał się pretekstem do licytacji pomiędzy pretendentami do miana liderów transformacji energetycznej. Już następnego dnia po wydarzeniach za kanałem La Manche państwowy Instytut Fraunhofera poinformował, że w pierwszych trzech kwartałach br. Niemcy zanotowały rekordowo niski poziom emisji dwutlenku węgla związanych z wytwarzaniem energii elektrycznej. Do atmosfery trafiło „zaledwie” ok. 106 mln t gazu cieplarnianego – o 15 proc. mniej niż w tym samym okresie ub.r. W ciągu 7 lat – od 2017 r. – ślad węglowy niemieckiej energetyki udało się obniżyć o połowę. Temat podchwycił jeden z szacownych serwisów branżowych, brytyjski Carbon Brief. Wyliczono tam, że w ciągu zaledwie dekady Niemcy ograniczyły zużycie węgla w energetyce o dwie trzecie i są – jak podał wiceszef portalu – na dobrej drodze, by całkowicie pożegnać się z węglem do 2030 r. Pieter de Pous z berlińskiego think tanku E3G odnotował, że publikacja ta odegrała istotną rolę PR-ową w niemieckich mediach społecznościowych, stając się poręcznym instrumentem w komunikacji z tą częścią opinii publicznej, która oczekuje, że to Berlin będzie grał w Europie rolę lidera zielonej transformacji.

Dane dokumentujące spadek wykorzystania węgla w niemieckiej energetyce wyrwano z kontekstu, pomijając istotne fakty. Uwzględniono jedynie produkcję prądu z węgla kamiennego. Jeśli pod uwagę wziąć również (bardziej emisyjny zresztą) węgiel brunatny, skala dekarbonizacji energetyki okaże się już znacząco mniejsza (56 proc.). Przyjęte ujęcie nie uwzględnia strukturalnych przekształceń w niemieckiej gospodarce ostatnich lat: spadającej produkcji przemysłowej, redukcji zużycia prądu, a także zmian w bilansie energetycznym Niemiec (z eksportera elektryczności stały się jej importerem). Wszystkie te czynniki, gdyby wziąć je pod uwagę, uczyniłyby obraz niemieckiej transformacji mniej imponującym. Okazałoby się, że – przynajmniej na razie – Energiewende nie jest skuteczna w roli koła zamachowego dla gospodarki, a i jej tempo nie jest tak błyskawiczne, jak chcieliby jej piewcy.

Tym bardziej brakuje w tak skonstruowanym rachunku miejsca na koszty społeczne, gospodarcze czy nawet klimatyczno-środowiskowe poszczególnych strategii transformacyjnych. A przecież pozycję Niemiec w takim bilansie musiałyby obciążyć ruchy bezsensowne, na czele z wygaszeniem zdolnych do pracy i zarazem bezemisyjnych reaktorów jądrowych, czy koszty ponoszone w związku z koniecznością zastąpienia gazu rosyjskiego, z którego wcześniej uczyniono filar strategii gospodarczej kraju. Wreszcie postępy procesu wypychania węgla z energetyki – widoczne w zasadzie w całej Europie w związku z rosnącymi kosztami CO2 – niewiele mówi nam o tym, co dostajemy w zamian. A w Niemczech (i nie tylko tam) w roli „zwornika” miksu energetycznego, zapewniającego bezpieczeństwo dostaw w okresach niskiej produkcji OZE, ze wszystkimi tego konsekwencjami, węgiel zastępuje przede wszystkim kopalny gaz, z mglistą perspektywą konwersji na wodór w przyszłości. Ta zmiana, w pakiecie z niższym śladem węglowym i redukcją kosztów uprawnień do emisji, niesie wyższą zależność od importu, ryzyko osierocenia podejmowanych inwestycji i stale powracające wątpliwości związane z niedoszacowaniem wpływu na klimat związanego z ulatnianiem się do atmosfery metanu podczas jego produkcji i przesyłu.

Ten epizod z ostatnich dni dobrze ilustruje fakt, że Europa wciąż nie wyciągnęła wniosków z „błędów i wypaczeń” pierwszych lat Europejskiego Zielonego Ładu, które zaowocowały protestami społecznymi i coraz mniejszą popularnością haseł ochrony klimatu (i która sprawia, że dziś nawet w Brukseli coraz mniej chętnie podnosi się hasło EZŁ). Jeśli należałoby te wnioski sprowadzić do jednej lekcji, to byłaby to potrzeba kompleksowego spojrzenia na transformację i jej koszty. Obejmującego nie tylko emisje gazów cieplarnianych, ale również perspektywę przemysłu, strategicznej rywalizacji z Chinami, cen energii czy atrakcyjnych miejsc pracy. Wycinkowości i partykularyzmu w tworzeniu polityk energetyczno-klimatycznych udało się w dużej mierze uniknąć Amerykanom. W ramach UE mamy w miarę szeroki konsensus co do potrzeby korekty kursu, a ostatnio podstawowe jej kierunki nakreślił w swoim raporcie Mario Draghi. Ale z kolejnymi krokami jest już gorzej: na Starym Kontynencie młyny mielą jakby wolniej, a inercja okazuje się siłą potężniejszą niż u globalnej konkurencji.

Bo problem nie dotyczy tylko Berlina. Brytyjczycy też nie mają wielkich powodów do samozachwytu, a ich sukcesy dekarbonizacyjne (skromne choćby na tle gdy przyjrzeć im się bliżej, okazują się dwuznaczne. Niemal równolegle z ostatnią „węglówką” w odstawkę poszła także największa na Wyspach huta stali, budząc pytania o losy zależnych od niej walijskich społeczności, ale i o zależność brytyjskiej gospodarki od importu strategicznego surowca. Również w Polsce widać przechwałki kolejnych rządów z okazji spadających emisji i rekordowo wysokich wskaźników produkcji energii ze źródeł odnawialnych. A kompleksowej i realnej zarazem strategii transformacji, jasnej wizji dla pracowników wygaszanych sektorów – jak nie było, tak nie ma. ©℗