"Czas na polski wiatr, nie obcy gaz” – pod takim hasłem sprzeciw wobec planów rozwoju energetyki opartej na gazie demonstrowali w zeszłym tygodniu w Rybniku aktywiści Greenpeace. Tamtejszy blok jest jedną z 10 nowych jednostek gazowych – elektrowni i dużych elektrociepłowni – które powinny rozpocząć pracę w ciągu najbliższych trzech–czterech lat.

Niespełna trzy miesiące temu podobne stanowisko zajęła Koalicja Klimatyczna, zrzeszająca oprócz polskiego oddziału Greenpeace’u ponad 20 innych organizacji ekologicznych. „Koalicja Klimatyczna wzywa polskich polityków wszystkich opcji do podjęcia działań na rzecz ograniczenia roli gazu kopalnego w transformacji energetycznej Polski, w tym zaprzestania traktowania go jako paliwa przejściowego w procesie odchodzenia od paliw kopalnych” – oświadczyły organizacje. Według nich Polska powinna zrezygnować z budowy elektrowni gazowych oraz infrastruktury importowej, na czele z pływającym terminalem LNG w Zatoce Gdańskiej. Do 2035 r. należałoby zaprzestać produkcji energii elektrycznej opartej na gazie, a najdalej pięć lat później zrezygnować z tego surowca jako źródła ciepła.

Mniej jasne jest, jaką alternatywę aktywiści proponują dla energetyki, która – zgodnie z większością transformacyjnych prognoz – powinna w najbliższych latach zwiększyć potencjał, aby odpowiedzieć na rosnące potrzeby w kolejnych elektryfikowanych sektorach. W realiach stopniowej eliminacji wysłużonych i kosztownych w eksploatacji węglówek trzeba się liczyć w najbliższych latach z niedoborami mocy wytwórczych. Odpowiedzi na pytanie o pozytywną wizję nie ułatwia to, że w samej Koalicji Klimatycznej nie ma powszechnej zgody co do atomu, a nawet niektórych elektrowni szczytowo-pompowych, które mogłyby magazynować energię.

Opinie aktywistów co do użycia gazu rymują się jednak z przekonaniami wyrażanymi powszechnie co najmniej od 2021 r. Europa zaczęła się wtedy zmagać z pierwszymi objawami kryzysu energetycznego. Trzęsienie ziemi, w którego centrum były wywindowane przez działania Moskwy ceny gazu, sprawiło, że niemal wszyscy zadawali sobie pytanie, czy ryzyko cenowe związane z jego importem nie zagrozi europejskim gospodarkom. Na nowo otwarto dyskusję o wszystkich inwestycjach, które mogłyby się wiązać z utrwaleniem zależności od kosztownego paliwa lub osieroceniem aktywów, czyli perspektywą wycofania ich z eksploatacji, zanim zdążą się choćby zwrócić. Wzrosła też świadomość tego, że bilans klimatyczny kopalnego gazu nie pozwala na traktowanie go jako paliwa niskoemisyjnego. Choć przez unijne regulacje gaz jest traktowany dużo przychylniej niż węgiel (podczas spalania generuje mniej więcej o połowę mniej CO2, co jego użytkownikom pozwala się cieszyć relatywnie niskimi kosztami zakupu uprawnień do emisji), to – jeśli wziąć pod uwagę towarzyszące jego wydobyciu i przesyłowi wycieki metanu – wpływ na klimat może mieć porównywalnie desktrukcyjny.

Państwa członkowskie wraz z Komisją Europejską wzięły się więc do rewidowania strategii. Oprócz spóźnionych działań na rzecz zastąpienia gazu rosyjskiego paliwem z innych kierunków postawiono na szybki rozwój OZE i ograniczanie zapotrzebowania na gaz w całej gospodarce. Skutki okazały się trwałe, także gdy notowania gazu już się ustabilizowały. W 2023 r. zużycie gazu w unijnych gospodarkach było o 20 proc. niższe niż przeciętnie w latach 2019–2021. Wstępne szacunki dla pierwszych miesięcy 2024 r. wskazują, że popyt był jeszcze niższy niż w roku poprzednim. Korekta kursu była niezbędna i się dokonała.

Podobna zmiana podejścia do roli gazu w transformacji miała miejsce w Polsce. Jeszcze trzy lata temu GAZ-SYSTEM zakładał, że w perspektywie 2030 r. zapotrzebowanie na błękitne paliwo wzrośnie o minimum trzy czwarte: z 18,5 do 32,2–34,3 mld m sześc., a w kolejnych latach będzie nadal szło w górę. Aktualne prognozy nie przewidują już przekroczenia pułapu 30 mld m sześc. ani w tej, ani w przyszłej dekadzie. W 2030 r. zużycie surowca w polskiej gospodarce ma wynieść w porywach 27 mld m sześc., a najpóźniej od 2032 r. powinniśmy stopniowo ograniczać jego rolę.

Jednak czy tego chcemy, czy nie, energetyka bez gazu obyć się nie może w perspektywie najbliższej dekady. To właśnie nowe bloki gazowe – oprócz opóźniających się morskich wiatraków – mają być kluczem do zasypania strukturalnych niedoborów mocy, które w najbliższych latach mogą zagrozić stabilności dostaw prądu. W konsekwencji to właśnie te jednostki będą niejako warunkiem umożliwiającym dalszy wzrost udziału źródeł zależnych od pogody w miksie wytwórczym.

Realizowane w Polsce inwestycje na ok. 5 GW, które podwoją nasze moce gazowe, bledną choćby przy wielkiej błękitnej ekspansji w energetyce niemieckiej, gdzie za konieczne uznano dołożenie do ponad 36 GW (!) już posiadanych w systemie mocy na to paliwo kolejnych 12,5 GW. Nie mówiąc już o Chinach, które tylko w 2023 r. rozpoczęły eksploatację ponad 60 GW nowych elektrowni na węgiel, gaz i ropę. Z punktu widzenia skali potrzeb (według prognoz PSE średnie miesięczne zapotrzebowanie na moc w zimowym szczycie będzie przekraczać 40 GW, podczas gdy w minionym roku grudniowe maksimum ledwo przekroczyło 25 GW) polskie plany budowy 5 GW nowych mocy gazowych naprawdę jawią się jako niezbędne minimum.

Czy etap przejściowy, w którym kopalny gaz stanowi filar elektroenergetyki, można w polskich warunkach przeskoczyć? Cena byłaby z pewnością wysoka. Czekałyby nas albo wyższa zależność od importu energii – i, tym samym, wyzbycie się kontroli nad własnym losem w strategicznych obszarach gospodarki – albo większe wykorzystanie aktywów węglowych. Mimo całej niepewności na rynkach gazu w przewidywalnej perspektywie węgiel niemal zawsze będzie opcją nie tylko „brudniejszą”, lecz także droższą. Tym bardziej że – jak wskazuje obecna dyskusja o zasadach mierzenia emisyjności produkcji baterii (regulacje w niekorzystnym dla Polski kształcie mogą się skończyć blokadą rozwoju sektora) – te koszty nie sprowadzają się do zakupu uprawnień do emisji CO2 czy wzrostu balastu subsydiów do krajowego wydobycia węgla. ©℗