W Polsce prąd produkujemy przede wszystkim z węgla, tymczasem świat odchodzi od tego surowca. Głównie na rzecz odnawialnych źródeł energii
Kraje rozwinięte na całym świecie przyjmują coraz ambitniejsze plany redukcji emisji gazów cieplarnianych do atmosfery. Prym wiodą tutaj nie tylko Niemcy ze swoją Energiewende, którzy po katastrofie w japońskiej Fukuszimie zdecydowali się przestawić z energii atomowej na odnawialne źródła energii – które w miksie energetycznym stanowią już prawie jedną trzecią. Udział atomu zdeterminowani są ograniczyć również Francuzi, którzy taki plan przyjęli w październiku 2014 r. Zgodnie z nim udział energii wytworzonej w siłowniach jądrowych ma spaść nad Sekwaną z 75 proc. do 50 proc. w 2025 r. Ubytek mają wypełnić odnawialne źródła.
Na poważnie za rozwój energetyki odnawialnej wzięła się też Japonia, gdzie spora część społeczeństwa wciąż nie akceptuje powrotu energetyki atomowej, a dostosowane do nowych standardów bezpieczeństwa reaktory są wyłączane nakazami sądowymi. Od 1 kwietnia 2016 r. w Kraju Kwitnącej Wiśni obowiązują nowe przepisy deregulacyjne, które mają przyspieszyć rozwój zielonej energetyki – przez wielu widziany jako szansa na nowy impuls rozwojowy dla kraju pogrążonego od dwóch dekad w deflacji. Na ich podstawie każdy odbiorca może zdecydować, od kogo będzie kupował energię elektryczną (dotychczas taką możliwość miały tylko duże firmy). Każdy może stać się teraz również producentem i sprzedawcą energii (przywilej ten od dawna miało tylko 10 firm). Zamysł jest taki, że jeśli ktoś ma kapitał i uda mu się zebrać pozwolenia, może postawić własną elektrownię. Jest to szansa dla samorządów, które chciałyby założyć w tym celu spółki komunalne. Co prawda sam handel energią wciąż będzie ograniczony, bo 10 koncernów energetycznych dalej będzie kontrolowało stawki za przesył, jest to jednak odważny krok.
Kurs na redukcję emisji gazów cieplarnianych przyjęła również Wielka Brytania, której rząd ogłosił w październiku 2015 r. zamiar likwidacji elektrowni opalanych węglem kamiennym do 2025 r. Część utraconej mocy Brytyjczycy chcą uzupełnić odnawialnymi źródłami energii, jednak trzonem energetyki w służbie JKM ma być atom. Tutaj zaś rząd Davida Camerona walczy z niespodziewanie wysokimi kosztami nowych inwestycji, w tym kluczowej (ma dostarczać aż 7 proc. zużywanej w kraju energii) elektrowni Hinkley Point C, która ma być wyposażona w dwa ultranowoczesne reaktory EPR francuskiej konstrukcji.
Nawet w USA – kraju, w którym wielu kongresmanów otwarcie mówi o tym, że zmiana klimatu to fikcja, a przewodniczący komisji ds. nauki w Izbie Reprezentantów zarzuca fałszerstwa opłacanym z federalnych pieniędzy klimatologom – odnawialne źródła energii odgrywają coraz większą rolę. W październiku 2015 r. gubernator Jerry Brown podpisał ustawę zobowiązującą stan do pokrywania połowy potrzeb energetycznych z zielonych źródeł do 2030 r. Stan najprawdopodobniej osiągnie poziom jednej trzeciej do 2020 r., zwłaszcza biorąc pod uwagę, że kalifornijskie ustawodawstwo sprawia, iż taniej jest dostawcom energii wybudować tam elektrownię słoneczną niż opalaną gazem. Dodatkowo na mocy ustawy Clean Power Plan każdy stan USA musi przedstawić federalnej Agencji Ochrony Środowiska (EPA) swój własny plan walki z emisjami. Będzie tak jednak pod warunkiem, że ustawa – zgodnie z wyrokiem Sądu Najwyższego – zostanie pozytywnie zaopiniowana przez sąd w Dystrykcie Federalnym; jeśli tak się nie stanie, samorządy będą mogły zapomnieć o ustawie. Pomimo tego 19 zdecydowało się i tak przedstawić swoje plany.
Zielona energia ma też odgrywać coraz poważniejszą rolę w krajach Bliskiego Wschodu. Prym w tej kwestii wiedzie Arabia Saudyjska, która dotychczas opierała energetykę na spalaniu wydobywanej przez siebie ropy. Aby przy okazji wzmocnić gospodarkę kraju uzależnioną od pieniędzy ze sprzedaży czarnego złota, monarchia nie szczędzi środków na prace badawczo-rozwojowe nie tylko nad technologią wytwarzania paneli słonecznych, lecz także adaptacji ich do pustynnych warunków.
W kontekście globalnej walki z emisjami warto zwrócić uwagę na to, że ich poziom niebawem może przestać zależeć od decyzji podejmowanych w Brukseli, Waszyngtonie czy Pekinie. Centrum decyzyjne w tej kwestii niebawem może przesunąć się do New Delhi, co zauważył już zresztą pilnie śledzący wyzwania energetyczne na całym świecie magazyn „Wired”. „Wybór źródła energii przez Indie może zadecydować o losie całej planety” – ogłosił w 2015 r. amerykański miesięcznik. Deklaracja ta jest podbudowana mocnymi argumentami. Indie to kraj znajdujący się wciąż na przedsionku rewolucji infrastrukturalnej. 300 mln obywateli kraju nie ma dostępu do elektryczności, a kolejnych 300 mln może korzystać z niej tylko sporadycznie. Jeśli rząd w New Delhi będzie chciał tych wszystkich ludzi podłączyć do sieci – a jednocześnie sprostać potrzebom gospodarki rosnącej w tempie 7 proc. rocznie – to będzie musiał zainwestować w budowę wielu nowych elektrowni. Obawa jest taka, że będą to elektrownie wykorzystujące jak najtańszy surowiec. A w Indiach najtańszy jest węgiel, który leży pod ziemią tak płytko, że wydobywa się go odkrywkowo. Obecnie trzonem hinduskiej energetyki jest 148 bloków opalanych węglem. Jeśli sektor ma sprostać rosnącemu popytowi, kraj może być zmuszony wybudować nawet 400 nowych bloków. To oznaczałoby, że za 25 lat Indie będą emitować więcej niż Chiny. Dlatego premier Narendra Modi obiecał na szczycie klimatycznym w Paryżu, że do 2035 r. Indie będą wytwarzać 100 GW zielonej mocy. Problem polega na tym, że ten plan może być zbyt ambitny (w tej chwili USA mają ok. 20 GW).