Energia jądrowa była dla Paryża ostatnią nadzieją na utrzymanie statusu mocarstwa. Uchwycenie się jej przyniosło Francji najbardziej stabilny i przyjazny środowisku system energetyczny na świecie.

ikona lupy />
Próba bomby wodorowej. Polinezja Francuska, 24 sierpnia 1968 r. / Getty Images / fot. Keystone-France/Gamma-Keystone via Getty Images
Polacy dowiedzą się w kwietniu, gdzie zostaną postawione małe modułowe reaktory (ang. Small Modular Reactors, SMR) - ogłosił na początku lutego prezes Orlenu Daniel Obajtek. Mowa jest aż o 25 lokalizacjach, zaś docelowa liczba SMR, które zostaną w tych miejscach uruchomione, ma sięgnąć 79. Wedle zapowiedzi będą to reaktory BWRX-300, które po fazie testów wchodzą do użycia w Kanadzie.
Cały projekt brzmi tak fantastycznie, że aż… przeszedł bez większego echa. Choć przecież dla III RP jego realizacja oznaczałaby energetyczną rewolucję, większą niż kontrakty na budowę dwóch klasycznych elektrowni atomowych. To zupełnie nowa technologia, a sieć SMR oplotłaby cały kraj.
Gdy już poznamy lokalizacje, nieuchronnie zareagują społeczności lokalne. Na tym też się nie skończy, bo przecież inwestycja tego typu ma wymiar polityczny i ekonomiczny sięgający daleko poza granice Polski. W dobie wojen informacyjnych niezwykle łatwo podsycać niepokój zwykłych ludzi. Cieszmy się więc ciszą i miejmy nadzieję, że po trzech dekadach bezwładu władze wykażą się determinacją podobną do tej, z jaką kiedyś postawiona pod ścianą Francja wcielała w życie program atomowy, widząc w nim fundament swej politycznej i ekonomicznej suwerenności.

Na równi pochyłej

„Od tego poranka Francja jest mocniejsza i dumniejsza” - oznajmił rodakom 13 lutego 1960 r. prezydent Charles de Gaulle. Tuż przed jego wystąpieniem piaski Sahary w algierskim dystrykcie Reggane stopiła eksplozja ładunku jądrowego o mocy 70 kt. Tak V republika oznajmiła światu, że dołączyła do elitarnego grona mocarstw atomowych. Bomba o uroczej nazwie „Gerboise Bleue” („błękitny skoczek pustynny”) stanowiła na to niepodważalny dowód. Wedle zamierzeń de Gaulle’a była odpowiedzią na serię militarnych klęsk, jakich doświadczyła republika w ciągu zaledwie 20 lat. Najpierw w 1940 r. Francuzi zostali w upokarzający sposób rozgromieni przez Niemców. Niepodległość odzyskali jedynie dzięki temu, że Stany Zjednoczone i Wielka Brytania w sojuszu ze Związkiem Radzieckim pokonały III Rzeszę. Odbudowywanej po 1945 r. IV republice również brakowało powodów do dumy. Próba odzyskania kontroli nad koloniami w Indochinach zakończyła się druzgocącą klęską spadochroniarzy z Legii Cudzoziemskiej pod Dien Bien Phu w maju 1954 r. Minęły dwa lata i Francja wspólnie z Wielką Brytanią usiłowała odbić z rąk egipskich Kanał Sueski, a przy okazji obalić rządzącego krajem piramid Gamala Nasera. Od strony militarnej wszystko szło dobrze, dopóki nie zareagowały dwa jądrowe supermocarstwa. „Chruszczow w jednej chwili zagroził Wielkiej Brytanii i Francji »bronią rakietową«, jeśli natychmiast nie wycofają sił znad Kanału Sueskiego” - opisuje w książce „Zimna wojna. Historia podzielonego świata” John Lewis Gaddis. „Wściekły z powodu nieuzgodnienia z nim całej akcji Eisenhower nakazał im (obu agresorom - red.) ewakuację z Suezu pod groźbą surowych sankcji gospodarczych” - uzupełnia Gaddis. Jeszcze 15 lat wcześniej rejterada Paryża i Londynu z tak ważnego strategicznie miejsca byłaby nie do pomyślenia. Dlatego szybki odwrót w październiku 1956 r. do reszty pogrążył dobre samopoczucie Francuzów. Do tego bunt przeciw francuskiej okupacji podniosła Algieria.
Czarna seria w polityce zagranicznej zdawała się nie mieć końca. Spowodowała ona jednak, że nad Sekwaną przypominano sobie o programie atomowym. Zainicjował go zaraz po zakończeniu II wojny światowej gen. Charles de Gaulle. Polityk, który uratował honor republiki, sporo wiedział na temat amerykańskiego projektu Manhattan i uważał, że jego ojczyzna powinna sfinansować własny. Już 18 października 1945 r. powołał do życia Komisję Energii Atomowej, na której czele stanął były asystent Marii Skłodowskiej i mąż jej córki Ireny - Frederic Joliot-Curie. Pod jego kierunkiem w grudniu 1948 r. uruchomiono pierwszy reaktor jądrowy w Fort de Chatillon na przedmieściach Paryża.
Po obiecującym początku prace zaczęły się ślimaczyć. De Gaulle wycofał się z polityki, a rządy IV republiki zmieniały się co kilka miesięcy. Poza tym Joliot-Curie, będąc ideowym komunistą, niespecjalnie palił się do zbudowania bomby atomowej dla Francji. Dopiero jego usunięcie oraz objęcie w czerwcu 1958 r. przez de Gaulle’a teki premiera diametralnie zmieniło sytuację. Prace nad przygotowaniami do pierwszej próby z ładunkiem nuklearnym ruszyły z kopyta. Narodziny wymarzonej V republiki premier, a od stycznia 1959 r. prezydent chciał zainaugurować spektakularnym sukcesem. Widowiskowa eksplozja nuklearna znakomicie się do tego nadawała.

Bomba to nie wszystko

„Nigdy bardziej niż w tej chwili nie czułem, że nasz kraj naprawdę przezwyciężył klęskę 1940 r. i że ma przed sobą przyszłość” - oświadczył 13 lutego 1960 r. przewodniczący Partii Radykalnej Félix Gaillard. Wprawdzie największe ze stronnictw opozycyjnych przeciwstawiało się oddaniu władzy w ręce de Gaulle’a, jednak duma narodowa z własnej bomby atomowej połączyła Francuzów ponad podziałami. Tymczasem dla prezydenta stanowiła ona także bezcenny atut przy realizacji planów wydobycia Paryża spod dominacji Waszyngtonu.
Z punktu widzenia tego ostatniego „lista »występków» generała była długa. Odmówił skoordynowania strategii jądrowej Francji ze strategią Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii: niewielka francuska force de frappe („siła uderzeniowa”, czyli strategiczne siły nuklearne - red.) miała być przeznaczona do »obrony ze wszystkich stron«, co miało zapewne wyprowadzić z równowagi zarówno przeciwników, jak i sprzymierzeńców” - podkreśla John Lewis Gaddis. Po czym przechodzi do innych grzechów francuskiego przywódcy. „Zawetował członkostwo Wielkiej Brytanii w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej, upokarzając bliskiego sojusznika Amerykanów i cofając proces integracji europejskiej o co najmniej dekadę. Usiłował też przekonać starzejącego się Adenauera do rozluźnienia więzów między RFN a NATO (…). Następnie przedstawił wizję Europy ojczyzn rozciągającą się »od Atlantyku po Ural«, nie było niestety jednak jasne, jakie w tym projekcie mieliby miejsce Amerykanie czy Niemcy z RFN” - dodaje Gaddis. Tymi pociągnięciami prezydent Francji systematycznie podkopywał wpływy USA w zachodniej Europie. Wreszcie w 1966 r. zdecydował o wyjściu Francji z wojskowych struktur NATO, przy okazji wymuszając przeniesienie głównej kwatery paktu z Paryża do Brukseli. Nieukrywający swej irytacji prezydent Lyndon B. Johnson zapytał wówczas de Gaulle’a: „Czy mamy również zabrać z Francji amerykańskie cmentarze?”.
Stany Zjednoczone nie były w stanie zapanować na ambicjami Paryża, któremu marzyło się odzyskanie na arenie międzynarodowej pozycji, jaką Francja dzierżyła przed II wojną światową. Służyły temu kolejne testy ładunków jądrowych na Saharze oraz intensywna rozbudowa sił zbrojnych. Paryż pragnął posiadać - jak Waszyngton i Moskwa - własną atomową triadę. Wkrótce tworzyły ją bombowce Dassault Mirage IV zdolne przenosić bomby atomowe, rakiety S-2 o zasięgu 3 tys. km z głowicami jądrowymi oraz przystosowane do transportu i odpalania rakiet balistycznych okręty podwodne. Okazałą wisienką na tym torcie stała się francuska bomba wodorowa Canopus zdetonowana 24 sierpnia 1968 r. nieopodal atolu Fangataufa na Pacyfiku.
Po dekadzie rządów de Gaulle’a Francja potrafiła znów wzbudzać respekt i demonstrować, iż jest zdolna do własnej polityki - niezależnej od dwóch dominujących w świecie supermocarstw. Zapomniała jednak o jednym drobiazgu - energetyce.

Ani węgiel, ani ropa

W czasach de Gaulle’a V republika zaczęła wdrażanie programu przystosowywania elektrowni węglowych do opalania uzyskiwanym z ropy mazutem. Stawały się one wówczas przyjaźniejsze dla środowiska naturalnego, a paliwo kosztowało mniej niż węgiel. Jednoczenie - jak opisuje Tomasz Młynarski w opracowaniu „Polityka i bezpieczeństwo energetyczne Francji” - „kraj ten systematycznie rezygnował z wydobycia węgla w Zagłębiu Północnym i w Masywie Centralnym, utrzymując tylko eksploatację dobrej jakości węgla w Lotaryngii. Krajowe wydobycie, które w 1958 r. wynosiło aż 60 mln ton, systematycznie spadało do 29 mln ton w 1973 r.”.
W praktyce oznaczało to, że aż 74 proc. francuskiego zapotrzebowania na energię w energetyce i transporcie zaspokajano, spalając paliwa z importu. Ich głównym dostawcą stały się państwa z Bliskiego Wschodu. Posiadanie broni atomowej miało gwarantować, iż żadne z nich nie ośmieli się odciąć Francuzów od kluczowych dla nich źródeł ropy. Teoria rozminęła się z praktyką w połowie października 1973 r. Zaatakowany przez państwa arabskie Izrael wygrał wojnę dzięki wsparciu Stanów Zjednoczonych oraz paru innych krajów. W odwecie OPEC nałożyło embargo naftowe na sojuszników Żydów. Fakt, iż Francja zdystansowała się od Izraela, niewiele pomógł, bo rynek paliwowy ogarnęła panika i ropa zdrożała ponad czterokrotnie w ciągu kilku tygodni. Administracja rządzącego wówczas prezydenta Georges’a Pompidou stanęła w obliczu kryzysu, na jaki republika była zupełnie nieprzygotowana. Z dnia na dzień starano się ograniczyć zużycie energii. W mediach królowały wezwania obywateli do nieustannego kontrolowania, ile ciepła i paliwa codziennie wykorzystują.
To nie rozwiązywało jednak problemu. Uzależnienie od zagranicznych surowców uderzało w mocarstwowość i w ledwie odzyskaną dumę narodową. Co gorsza, przynosiło też ekonomiczną zapaść. Te fakty dostrzeżono na szczytach władzy. „Jean Blancard, główny ekspert rządowy do spraw energetyki, przekonywał prezydenta Pompidou, że Francja musi zdecydowanie odejść od ropy - zwłaszcza w produkcji energii elektrycznej” - pisze Daniel Yergin w książce „The Quest. W poszukiwaniu energii”. W tym czasie pojawiło się hasło: „Nie mamy ropy, nie mamy gazu, nie mamy węgla, nie mamy wyboru”. Tak więc tylko energia jądrowa - tym razem wykorzystywana w celach pokojowych - mogła po raz kolejny przywrócić blask V republice.
„Pompidou kupił argumenty Blancarda. Mimo że był poważnie chory na raka i spuchnięty od leczenia, wezwał swoich doradców i potwierdził, że energetyka jądrowa to sposób na wyeliminowanie ropy jako paliwa do produkcji energii elektrycznej we Francji i odbudowanie autonomii energetycznej kraju” - relacjonuje Yergin.

Plan Messmera

Ogłoszony 6 marca 1974 r. przez premiera Pierre’a Messmera plan inwestycyjny wprawił Francuzów w osłupienie. I nie tylko ich. W ciągu zaledwie 10 lat miało zostać zbudowanych 80 elektrowni jądrowych, a na początku XXI w. miało ich być łącznie 170.
„We Francji mamy różne rzeczy, mamy najlepszą kuchnię na świecie, potężny przemysł, chwalebną historię, mamy też uprzywilejowane położenie geograficzne, wieżę Eiffla i żyłkę wędkarską (…), ale jednej rzeczy nam brakuje: ropy, którą jesteśmy zmuszeni kupować od innych (…). We Francji nie mamy ropy, ale mamy idee” - zapisali w książce „Communication et grands projets” („Komunikacja i wielkie projekty”) Valerie Lehmann i Bernard Motulsky. Idea zbudowania w ekspresowym tempie niemal tylu elektrowni jądrowych, ile wówczas działało na całym świecie (w 1970 r. było ich w 15 krajach łącznie 90), prezentowała się równie oszałamiająco jak nieprawdopodobnie. Tak ją odebrano w Europie oraz po drugiej stronie Atlantyku.
Najbardziej oszołomieni wydawali się sami Francuzi, z którymi rząd Messmera nie przeprowadził żadnych konsultacji, ogłaszając swój plan z zaskoczenia. Darowano sobie nawet debatę parlamentarną. Ale miesiąc później Georges Pompidou zmarł, co skutecznie odciągnęło uwagę opinii publicznej od kwestii budowy reaktorów jądrowych. Nowy prezydent Valéry Giscard d’Estaing nie zamierzał wycofywać się z wielkiego przedsięwzięcia opatrzonego oficjalnym hasłem: „Tout électrique - tout nucléaire” (cała energia elektryczna z energii jądrowej). Realizacja planu Messmera postępowała zaś bardzo szybko. Ten stan rzeczy był możliwy dzięki wcześniejszym ambicjom generała de Gaulle’a. Chcąc wyprodukować kilkaset głowic atomowych, już w 1956 r. zbudowano nieopodal Bagnols-sur-Cèze w dolinie Rodanu pierwszą elektrownię jądrową - Marcoule. Jej trzy reaktory wytwarzały zarówno energię elektryczną, jak i pluton niezbędny do ładunków nuklearnych. Podobnie rzecz się miała z ukończoną sześć lat później na północy Francji siłownią Chinon. Dzięki obu V republika posiadała konieczne technologie oraz kadry. Jej władze nie przewidziały jedynie tego, jak łatwo daje się podsycać zbiorowe lęki przed nieznanym.

Bunt młodych fizyków

Rozpoczęcie realizacji planu Messmera przyniosło rozłam w środowisku fizyków zajmujących się energią jądrową. „Jeśli naukowcy z pokolenia Joliota, tacy jak Francis Perrin, Louis Leprince-Ringuet lub Jean Teillac, opowiadali się za programem energii jądrowej, który ich zdaniem służył narodowi w okresie kryzysu energetycznego, młodsi naukowcy, tacy jak: Robert Béraud i Jean-Paul Shapira, (…) uważali, że ryzyko jest zbyt minimalizowane” - pisze Sezin Topcu w opracowaniu „Fizycy w ruchu antynuklearnym: między nauką, ekspertyzą i polityką”. Spór się zaostrzał i wreszcie w lutym 1975 r. uczeni kontestujący plan Messmera ogłosili otwarty list protestacyjny. Podpisało go 400 fizyków. Stwierdzono w nim, iż prawdopodobieństwo awarii jądrowej wbrew twierdzeniom rządu nie jest zerowe i że należy brać pod uwagę możliwości promieniotwórczego skażenia sporych obszarów kraju. Również problem odpadów promieniotwórczych autorzy listu uznawali za niemożliwy do rozwiązania. Podkreślali też niewystarczające zasoby uranu we Francji, stawiające pod znakiem zapytania niezależność energetyczną, którą miała zapewnić energia jądrowa. Wkrótce podpisy pod apelem zaczęli składać także chemicy, lekarze, biolodzy... Obywatele dowiadywali się o tym z mediów i czuli się coraz bardziej zaniepokojeni. Strach nasilił się po tym, jak władze gmin Erdeven i Plogoff w Bretanii postanowiły zablokować rozpoczętą tam budowę elektrowni jądrowej. Protest samorządów lokalnych poparły liczne organizacje ekologiczne, inicjując narodziny ruchu antynuklearnego w V republice. Jego działaniami starało się kierować założone przez autorów „listu 400” Roberta Bérauda i Jean-Paula Shapira Stowarzyszenie Naukowców na rzecz Informacji o Energii Jądrowej (Groupement de scientifiques pour l'information sur l'énergie nucléaire - GSIEN). „»Nuclear Gazette«, organ informacyjny stowarzyszenia, argumentował pod koniec 1976 r., że awaria reaktora nuklearnego Superphénix (prototypowy reaktor powielający - red.) może dotknąć ponad milion ludzi” - pisze Topcu.
W końcu - za sprawą nowatorskiego reaktora zlokalizowanego w gminie Creys-Mépieu, niedaleko szwajcarskiej granicy - tłumy wyszły na ulice, żądając wstrzymania realizacji planu Messmera. Strach przed niewidzialnym promieniowaniem radioaktywnym okazywał się dla setek tysięcy ludzi ważniejszy od cen ropy czy od abstrakcyjnej energetycznej suwerenności V republiki.

Debata na kamienie i pałki

„Około 100 niosących metalowe pałki i czarne flagi anarchistów młodych ludzi w hełmach, którzy oderwali się od większej kolumny pokojowych demonstrantów, obrzuciło policjantów żelaznymi gwoździami. Policja wystrzeliła salwy granatów z gazem łzawiącym i szarpała się z młodzieżą, która przedarła się przez pierwszy pierścień bezpieczeństwa około mili od placu budowy (reaktora Superphénix - red.). Inni demonstranci dołączyli do starcia pomimo wysiłków przywódców protestu, aby marsz był pokojowy” - donosił z gminy Creys-Mépieu we Francji 1 sierpnia 1977 r. Jonathan Kandell w korespondencji zamieszczonej na łamach „The New York Times”. Dzień wcześniej 30 tys. ludzi stoczyło tam bitwę z CRS - policyjnymi oddziałami prewencji. „Demonstranci - w większości młodzi Francuzi, ale także kontyngenty Niemców zachodnich, Belgów, Szwajcarów i Skandynawów - maszerowali w trzech długich kolumnach w kierunku lokalizacji reaktora, której strzegło 5 tys. policjantów rozmieszczonych w pięciu pierścieniach” - relacjonował Kandell. Podczas walk ciężko rannych zostało ponad 20 demonstrantów, a jeden poniósł śmierć. Takich bitew stoczono tamtego lata całkiem sporo. Prezydent Giscard d’Estaing uparcie odmawiał jednak jakichkolwiek ustępstw. Odrzucił nawet wezwanie do poddania planu Messmera pod ogólnonarodowe referendum, tłumacząc, że takie rozwiązanie jest sprzeczne z konstytucją. W końcu Giscard postawił na swoim, bo znane ze swej brutalności oddziały CRS skutecznie pacyfikowały kolejne demonstracje, a aktywiści z innych państw po zetknięciu z francuską policją zwykle tracili ochotę na następne spotkanie.
Kolejne reaktory jądrowe podejmowały pracę i nic złego się nie działo. Płynął czas, a zapowiadana apokalipsa nie nadchodziła. Opór społeczny słabł. Kiedy w 1981 r. wybory wygrał socjalista François Mitterrand, wbrew nadziejom organizacji ekologicznych nie tylko nie wstrzymał inwestycji w przemysł nuklearny, lecz także zręcznie odciął protestujących od wsparcia związków zawodowych. Nowy sektor gospodarki oferował ponad 400 tys. dobrze płatnych miejsc pracy, z czego 100 tys. w państwowym koncernie energetycznym Electricité de France (EDF), Mitterrand zaś wspierał jego uzwiązkowienie. Łatwo zgadnąć, kogo bardzo wówczas wpływowe centrale związkowe uznały za swego śmiertelnego wroga.
Od tego momentu głównym przeciwnikiem planu Messmera stały się realia gospodarcze. Po oddaniu do użytku 19 elektrowni jądrowych wyposażonych w 58 reaktorów okazało się, że zapewniają one krajowi aż 85 proc. energii elektrycznej. Budowa kolejnych traciła swój ekonomiczny sens. I tak Francja - jak zauważa Tomasz Młynarski - „stała się największym eksporterem energii elektrycznej w Europie oraz jednym z największych dostawców elektrowni i reaktorów jądrowych na świecie. (…) Pozwoliło to na zmniejszenie wykorzystania ropy naftowej w całkowitej produkcji energii z 70 proc. w latach 70. XX w. do 30 proc. w pierwszej dekadzie XXI w.”.
Co nie bez znaczenia, średnia cena kilowata energii elektrycznej dla gospodarstw domowych od lat jest nad Sekwaną dwukrotnie niższa niż w sąsiednich Niemczech. Jeszcze ważniejsze jest to, że choć od dwóch dekad V republika powoli traci swą siłę polityczną, militarną i gospodarczą, przynajmniej na niwie energetycznej zachowuje suwerenność. Utrzymuje ją dzięki starym elektrowniom jądrowym, powstałym dzięki ambicjom prezydenta de Gaulle’a i planowi Messmera. Zaś Francuzi nie muszą się bać, że zabraknie im prądu. ©℗