- Powinniśmy myśleć o sankcjach na rosyjskie surowce energetyczne jako o ubezpieczeniu przed jeszcze większą katastrofą - uważa Wojciech Paczos, wiceprezes Fundacji Dobrobyt na Pokolenia, starszy wykładowca Uniwersytetu w Cardiff i adiunkt w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN.

Wojciech Paczos, wiceprezes Fundacji Dobrobyt na Pokolenia, starszy wykładowca Uniwersytetu w Cardiff i adiunkt w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN / Materiały prasowe
Koszty zablokowania dostaw rosyjskich surowców energetycznych dla Niemiec - głównego unijnego hamulcowego w kwestii embarga na rosyjskie surowce - są szacowane na 3 proc. PKB. Jeśli przełożyć te wyliczenia na Polskę - 3 proc. PKB to prawie 80 mld zł. Dużo czy mało?
Z badań, o których mowa, wynika, że 3 proc. PKB to górny pułap, a minimum - 0,5 proc. Koszty dla polskiej gospodarki byłyby zapewne niższe niż dla niemieckiej. Nasi sąsiedzi są największym w Europie importerem rosyjskiej ropy naftowej i gazu. W ostatnich latach, kiedy Polska starała się dywersyfikować rynek tych surowców, Berlin swoją zależność od dostaw ze Wschodu pogłębiał. Ale te wyliczenia sugerują, że nawet w najczarniejszym scenariuszu embargo oznaczałoby za Odrą recesję o mniejszej skali niż ta pandemiczna, kiedy niemiecka gospodarka skurczyła się o ok. 4,5 proc. Jeszcze głębszy ubytek PKB nastąpił tam po kryzysie finansowym w 2009 r. Doniesienia o nadzwyczajnym wstrząsie, jaki miałoby stanowić dla europejskich gospodarek zatrzymanie importu surowców energetycznych z Rosji, wydają się więc cokolwiek przesadzone. Choć przysłuchując się debacie publicznej w Niemczech czy innych krajach Europy Zachodniej, można dojść do wniosku, że wisi nad nami widmo bezrobocia i masowej biedy.
A tak nie jest?
Ostatnie lata pokazały, że Europa jest w stanie przejść w miarę suchą stopą i przez głębsze turbulencje. W 2020 r. na długie tygodnie zawiesiliśmy normalne funkcjonowanie naszych gospodarek. Mimo to bezrobocie wzrosło w niewielkim stopniu. To skutek odpowiednio zaprojektowanych polityk antykryzysowych. Zamożne gospodarki Zachodu wiedzą, jak uniknąć bezrobocia, i mają zasoby, żeby w razie potrzeby znów te narzędzia uruchomić.
Wydrenowane pandemią budżety stać na nowy kryzys i pakiety stymulacyjne?
Rozmowa o tym, na co nas stać, a na co nie, jest na czasy pokoju. Zatrzymanie agresji na Ukrainę, doprowadzenie do tego, żeby rosyjskie wojska musiały się wycofać, wymaga mobilizacji środków tu i teraz, także pewnych wyrzeczeń, choć będą one wyglądały trochę inaczej niż w najbardziej katastroficznych wizjach.
Inaczej, czyli jak?
Na pewno podrożeją paliwa. Odcięcie od dominującego dotąd dostawcy będzie oznaczać obniżenie ich dostępności, a to oznacza, że trzeba się liczyć również z koniecznością ograniczenia zużycia, przysłowiowego przykręcenia kaloryferów (czekam na kampanię pod hasłem „Załóżmy swetry dla Ukrainy”) czy przesiadką do transportu publicznego. Ale najważniejsze pytanie, które powinniśmy sobie zadać, kiedy mowa o kosztach sankcji, to: „w porównaniu z czym?”. Punktem odniesienia nie może być dla nas sytuacja sprzed wojny. Opcji cofnięcia się do 2021 r. na stole nie ma. Alternatywą dla kosztów sankcji nie jest brak kosztów, tylko koszty niepodjęcia tych działań.
Sankcje będą kosztowne, ale ich brak jeszcze kosztowniejszy?
Wśród ekonomistów mamy szeroki konsensus: nawet bolesne dla nas sankcje mogą się opłacić, jeśli wziąć pod uwagę alternatywne scenariusze. Embargo to koszt, ale i obniżenie prawdopodobieństwa jeszcze większej katastrofy. Nawiasem mówiąc, pierwszy rachunek za niewprowadzone sankcje surowcowe już zapłaciliśmy - na przełomie lutego i marca. Rynki oczekiwały wprowadzenia embarga, więc dostaliśmy jego przedsmak: ceny paliw błyskawicznie poszybowały w górę.
Ile kosztowałoby utrzymywanie surowcowego „business as usual”?
Trudno to precyzyjnie policzyć. Wiemy jednak, że pieniądze, którymi Europa płaci za surowce, finansują inwazję. Nie zatrzymując tego procederu, podtrzymujemy rosyjską zdolność do kontynuowania działań wojennych i zwiększamy prawdopodobieństwo, że konflikt będzie trwał. A każdy dzień wojny to kolejne straty ludzkie i materialne. To także pogłębienie oddziałującego na Europę kryzysu uchodźczego. Wreszcie: to ryzyko dalszej eskalacji czy wręcz rozlania się konfliktu na kolejne kraje. To ryzyko jest wciąż niskie, ale nie zerowe i każde, nawet najmniejsze zwycięstwo Rosji, będzie prawdopodobieństwo takiego scenariusza podnosiło. Powinniśmy myśleć o sankcjach surowcowych jako o rodzaju ubezpieczenia. Kupując polisę na wypadek powodzi, nie zakładamy, że na pewno do niej dojdzie. Ale skala potencjalnej katastrofy jest tak duża, że jesteśmy gotowi przedsięwziąć wszelkie możliwe środki zaradcze.
Amerykanie wprowadzili embargo na rosyjską ropę. Londyn i Bruksela zapowiadają stopniowe wygaszanie importu surowców ze Wschodu. Może to lepsze rozwiązanie, mniej obciążające dla naszych portfeli?
Plan rozłożony na kilka miesięcy byłby świetnym pomysłem, gdyby w Ukrainie nie trwała wojna. Dziś jest na to za późno. Nie może być tak, że do zakończenia tego procesu euro i dolary dalej będą płynąć do Moskwy, a koszty wcześniejszych zaniechań będą ponosić Ukraińcy.
W dyskusjach pojawia się też postulat objęcia surowców energetycznych cłami.
Rzeczywiście opowiada się za nim część ekonomistów. Z perspektywy wskaźników gospodarczych każda bariera dla handlu jest czymś problematycznym, ale cło to mniejsze zło niż embargo. Teoretycznie moglibyśmy dzięki nim utrzymać realizację kontraktowych dostaw ze Wschodu, zapewnić dodatkowe wpływy do europejskich budżetów i ograniczyć do minimum rosyjskie zyski.
Gdzie jest „ale”?
Nie wierzę, że po nałożeniu wysokich ceł Rosja kontynuowałaby przesył. Koniec końców wylądowalibyśmy w tym samym miejscu, co w przypadku embarga, ale decyzję o wstrzymaniu dostaw podjęłaby Moskwa. UE straciłaby szansę na okazanie sprawczości i wykonanie gestu moralnego, jakim byłaby rezygnacja z „krwawej ropy”. Zamiast tego - role by się odwróciły, to my stalibyśmy się obiektem sankcji.
Jak łagodzić skutki społeczne ewentualnego embarga? Regulacją cen?
To, przynajmniej jeśli chodzi o paliwa, byłoby złe rozwiązanie. Wątpliwości budzą także obniżki danin pośrednich, np. VAT czy akcyzy. Dostępność kluczowych nośników energii będzie ograniczona, a to oznacza, że niezbędna będzie redukcja ich zużycia. A wyższe ceny będą bodźcem mobilizującym do zmiany nawyków. To nie znaczy, że nie trzeba działać: na ile to możliwe zastępować rosyjskie surowce dostawami z innych kierunków, przygotowywać społeczeństwo na wzrosty cen, zachęcać do alternatywnych metod przemieszczania się czy ogrzewania mieszkań. No i zorganizować odpowiednie wsparcie dla grup najbardziej narażonych na ubóstwo energetyczne czy wykluczenie transportowe. ©℗
Rozmawiał Marceli Sommer