Jeśli spytać przeciętnego zjadacza chleba, z czym kojarzą mu się środki unijne, z pewnością wskaże drogi ekspresowe, nowe tory, ewentualnie dopłaty dla rolników, biznesu czy pieniądze na szkolenia. To jest wymiar europejskich pieniędzy, z którym styka się każdy z nas.

Ale unijny grosz to coś znacznie więcej. Rozumiał to doskonale Jean-Claude Juncker, który powtarzał w kółko, że Bruksela powinna tworzyć „wartość dodaną dla wszystkich mieszkańców UE”. A trudno wyobrazić sobie większą wartość dodaną niż rozwiązanie za te pieniądze problemów, z którymi żadne państwo członkowskie nie poradzi sobie w pojedynkę.
Takim problemem jest klimat. Jednym z rozwiązań jest energia atomowa. Atom w końcu jest na tyle drogi, że mało komu opłaca się łożyć na jego rozwój. Ale nie sojuszowi bogatych państw.
Unia łoży na działania badawczo-rozwojowe w tym obszarze, ale niewystarczająco dużo, żeby dokonać przełomu. Ważą się też losy uwzględnienia atomu w „zielonej taksonomii” – innymi słowy uwzględnienia tej technologii na liście sprzyjających środowisku rozwiązań, dzięki czemu w przyszłości zainteresowane nią podmioty (w tym Polska) mogłyby prościej znaleźć finansowanie takich inwestycji.
Ambiwalentny stosunek do energii nuklearnej w Brukseli jest wypadkową stosunku do tej technologii w państwach członkowskich. Dla przykładu: w Niemczech atom jest politycznie martwy, nawet jeśli czołowi politycy zaczęli tam przyznawać, że to błąd. Armin Laschet, który właśnie przegrał wyścig o fotel kanclerza, przyznał niedawno, że strategia transformacji energetycznej w jego kraju stoi na głowie. Najpierw rezygnować z atomu, a dopiero potem z węgla? Niezbyt zielone rozwiązanie.
Co więcej, rządzący dotychczas w Niemczech konserwatyści do spółki z socjaldemokratami wpisali nawet zakaz finansowania projektów atomowych do umowy koalicyjnej. Tymczasem unijny grosz mógłby uczynić takie inwestycje bardziej strawnymi. Na wspólnym rynku energii przecież nikt nie buduje tylko dla siebie – siłownia w jednym kraju może posłużyć do uzupełnienia dostaw w drugim. Czytaj: zmniejszyć ryzyko, że gdzieś podskoczą ceny, tak jak to dzieje się teraz.
Brak ambicji w podejmowaniu wyzwań to wielki problem w Unii. Widział to Juncker, ale widać to też na przykładzie atomu. Pamiętam, że jeszcze za dzieciaka czytałem o wspaniałych perspektywach energetyki jądrowej. Przełomem miały być reaktory czwartej generacji, które nie tylko spalałyby paliwo, ale też je produkowały, ograniczając w ten sposób ilość toksycznych odpadów. Z braku nakładów konstrukcje te są dzisiaj równie w zasięgu ręki co wtedy, gdy miałem 10 lat. Mikre, unijne nakłady nie przyczyniły się w tym względzie do przełomu.
Odbija nam się to dzisiaj czkawką, bo energia z paliw kopalnych drożeje, a my nie mamy pod ręką relatywnie taniej alternatywy. W średniej perspektywie węgiel, gaz i ropę może zastąpić tylko atom. Musimy mieć backup na wypadek, gdyby nie wiało lub nie świeciło Słońce. Boleśnie o tym przekonali się w tym roku Brytyjczycy, u których akurat wiatry w tym sezonie były kiepskie. No bo jakie są alternatywy?
Półtorej dekady temu na szczeblu europejskim na poważnie był rozważany plan budowy gigantycznych farm słonecznych w Afryce Północnej. Słońce świeci tam praktycznie cały czas. Terenu jest w bród. Potrzebne były jedynie konektory z Europy, ale to jest do ogarnięcia. Na papierze wszystko wyglądało więc OK. Tyle że potem wydarzyła się arabska wiosna, a kto zaryzykowałby oddanie źródeł energii elektrycznej w ręce terrorystów, szalonych pułkowników albo lokalnych watażków? Plan upadł.
Mierząc się z wyzwaniami przyszłości, Unia powinna jednak zrobić znacznie więcej. Trudno sobie bowiem wyobrazić większą wartość dodaną niż dostęp wszystkich Europejczyków do taniej i bezpiecznej energii.