A gdyby tak samemu wytwarzać prąd? Można, ale uwaga: zielona energia nie oznacza wcale energetycznej niezależności.
Dziennik Gazeta Prawna
W ubiegłym roku nie było podwyżek cen prądu. Rząd je zamroził na czas kampanii wyborczej, ale teraz urealnienia stawek za energię nie da się już uniknąć. Według Urzędu Regulacji Energetyki średni wzrost rachunków dla gospodarstw domowych wyniesie 11,6 proc. Od następnego roku mają się pojawić rekompensaty z tytułu droższego prądu, a na razie trzeba pokornie płacić. Chyba że przejdziemy na alternatywne źródła energii.
Marcin Koc zamontował panele fotowoltaiczne i za prad już nie płaci. Łukasz Gmurczyk ma też pompę ciepła. Efekty – także finansowe – są na tyle zachęcające, że przymierza się do kolejnych inwetycji. O tym też warto pamiętać: przejście na „własną energię” kosztuje.

Ile jest pieniędzy i na co

Rządowy program „Czyste powietrze” umożliwia uzyskanie dotacji na zakup urządzeń grzewczych, tj. paneli fotowoltaicznych czy pompy ciepła, w formie zwrotu części poniesionych kosztów. I dla budynków istniejących, i dla nowo budowanych. Do mikroinstalacji fotowoltaicznej wsparcie wynosi do 30 tys. zł. Tyle samo można dostać na instalację powietrznej pompy ciepła. Wariant odbierania ciepła z gruntu albo wody wycenia się na do 45 tys. zł. Przy czym maksymalny koszt projektu, od którego będzie liczona dotacja, wynosi 53 tys. zł, a minimalny – 7 tys. zł. W przypadku wyższych kosztów inwestycji różnicę można pokryć ze specjalnej pożyczki, ale dług trzeba spłacić w ciągu 15 lat.
Wydatki na termomodernizację można też odliczyć od podatku dochodowego od osób fizycznych (tylko koszty, które nie zostały pokryte ze środków rządowych).
Tym, którzy nie mogą skorzystać z ulgi termomodernizacyjnej, pozostaje albo pożyczka, albo dotacja, z zastrzeżeniem, że wysokość dofinansowania rośnie wraz z malejącą kwotą średniego miesięcznego dochodu na osobę w rodzinie. W takiej sytuacji dotację będzie można uzupełnić pożyczką do wysokości pełnej kwoty planowanej inwestycji.
Najwyraźniej to działa. Z danych Polskiej Organizacji Rozwoju Technologii Pomp Ciepła (PORT PC) wynika, że takich urządzeń sukcesywnie przybywa. Tylko dwa lata temu producenci sprzedali prawie cztery razy więcej pomp ciepła niż w 2010 r., kiedy w polskich domach pracowało nieco ponad 30 tys. takich energooszczędnych maszyn. Dziś jest ich ok. 200 tys. Rynek mikroinstalacji fotowoltaicznych w Polsce ciągle jest natomiast relatywnie nieduży, ale i tu widać tendencję wzrostową. Pierwsze tego typu instalacje pojawiły się u nas dopiero w 2013 r. i to w mikroskopijnej skali – zaledwie 40 fabryk energii słonecznej. Pod koniec 2017 r. ich liczba wynosiła już – jak podaje Instytut Energetyki Odnawialnej – niemal 28 tys. Jeśli chodzi o wykorzystywanie źródeł energii odnawialnej, Polska na tle innych krajów cały czas wypada blado i jest daleko w tyle za Chinami, Indiami, USA czy Arabią Saudyjską. Produkujemy zaledwie 0,165 TWh energii pozyskiwanej ze słońca, mając śladowy udział w zasobach Europy (113,290 TWh), o wynikach na całym świecie (328,183 TWh) nawet nie wspominając.

Dom budowany od dachu

Polska stoi przed transformacją energetyczną, która już dokonuje się w Niemczech, we Francji czy w Wielkiej Brytanii. Profesor Jan Popczyk z Politechniki Śląskiej szacuje jej koszt na 750 mld zł. To dwa roczne budżety państwa, ale eksperci uważają, że utrzymanie obecnego systemu opartego na węglu będzie jeszcze droższe. Już dziś rząd ma do niego dopłacać 8,5 mld zł rocznie. Węgiel jest kością niezgody między entuzjastami pozyskiwania energii ze źródeł odnawialnych a obrońcami status quo, którzy nie wyobrażają sobie polskiej gospodarki bez czarnego złota. Trudno więc o konsensus ponad partyjnymi podziałami i o tę jedną wiążącą datę, kiedy Polska powinna odejść od węgla. Znawcy branży sugerują, że mogłoby to nastąpić za ok. 15 lat, co wiązałoby się z masowym zamykaniem kopalń i zwolnieniem prawie 80 tys. górników.
– Największą barierą w przejściu na energetykę odnawialną jest niedobór fachowców. Brakuje specjalistów do instalacji paneli fotowoltaicznych, a wiele gospodarstw domowych chce je zakładać, tylko okres oczekiwania na montaż jest dość długi. Inwestycja w panele zwraca się w ciągu sześciu i pół roku. Rolą państwa powinno być udzielanie dopłat obywatelom oraz refundowanie szkoleń na specjalistów do montażu fotowoltaiki, np. dla górników, aby po zamknięciu nierentownej kopalni nie musieli szukać zatrudnienia za granicą, m.in. w Czechach. Bo nie oszukujmy się, jakość polskiego węgla jest coraz niższa, więc kopalnie i tak będą zamykane – uważa Urszula Zielińska z Partii Zielonych, posłanka.

Czy to się opłaca

Prawie 3 tys. paneli fotowoltaicznych na 35 budynkach w centrum miasta zainstalowała spółdzielnia mieszkaniowa Wrocław-Południe. Panele o mocy 739 kWp dostarczają energię w częściach wspólnych budynków dla 15 tys. mieszkańców. To daje realne oszczędności. Zarząd spółdzielni szacuje, że jeśli rachunki za prąd wzrosną w Polsce o ok. 40 proc., to dla jej lokatorów będzie to 10 proc. I tłumaczy te korzyści na konkretnym przykładzie: dla zwykłego budynku ze 100 mieszkańcami bez instalacji fotowoltaicznej roczne koszty energii wynoszą 10 tys. zł, a po podwyżce wzrosną do 14 tys. zł. W takim samym budynku z elektrownią słoneczną na dachu mieszkańcy płacą w ciągu roku 2,5 tys. zł. Gdy opłaty pójdą w górę, zapłacą 3,5 tys. zł.
Marcin Koc mieszka w woj. śląskim, przy granicy z Czechami. Rok temu postanowił zamontować w domu panele fotowoltaiczne. Jak sam twierdzi, zrobił to z pobudek ideowych, bo dobro środowiska w obliczu nagłych zmian klimatycznych bardzo leży mu na sercu. Zdecydował się na dużą instalację: 30 paneli o maksymalnej mocy 9 kWp. Koszt inwestycji, wliczając założenie, postawienie falownika do przekształcania prądu stałego w prąd zmienny, poprowadzenie przewodów, zakup materiałów i robociznę, zamknął się w 38 tys. zł.
– Początkowo trochę się obawiałem – przyznaje Marcin Koc. – Po pierwsze kosztów. Po drugie ingerencji w dach, bo założenie paneli wymaga przedziurawienia poszycia, więc pojawiały się ostrzegawcze głosy, że może później zacząć przeciekać, co okazało się bzdurą. Słyszałem, że długo czeka się na montaż, nawet do pół roku, ale w moim przypadku poszło dużo sprawniej. Umowę podpisałem pod koniec 2018 r., a już w marcu następnego miałem gotowe panele. Instalacja zajęła jeden dzień i jest naprawdę mało inwazyjna. Z dachu schodzą trzy przewody do piwnicy, w której jest zainstalowany falownik o wielkości 25-calowego monitora. Do tego mam zamontowany dwukierunkowy licznik, który mierzy pobraną i wysyłaną energię.
Koc nie załapał się na dotację do fotowoltaiki, bo decyzję podjął trochę za wcześnie; na dwa miesiące przed uruchomieniem programu. Ale nie żałuje. Jego słoneczna elektrownia produkuje rocznie 7 tys. kWh energii, czyli trzy razy więcej, niż jest w stanie sam zużyć. Nadwyżką podgrzewa więc wodę, dzięki czemu mniej kosztuje go gaz – szacuje, że oszczędza na tym ponad 1 tys. zł w ciągu roku. Wcześniej dostawał faktury średnio na 170 zł. Teraz już nie płaci za prąd.
– Liczę, że przy stałych cenach prądu inwestycja w fotowoltaikę zwróci się za siedem lat – uważa Koc. – Zakup paneli był trochę moją fanaberią, na którą akurat było mnie stać, ale dziś dostrzegam też ekonomiczny sens tej inwestycji i rekomenduję ją znajomym. Moi rodzice niedawno budowali dom. Ojciec był mocno sceptycznie nastawiony do pomysłu elektrowni słonecznej, ale kiedy pokazałem mu rachunki, przyznał mi rację.

Nie ma jak pompa

Do instalacji fotowoltaiki przymierza się też aktywista antysmogowy z Warszawy Łukasz Gmurczyk. W domu nie używa gazu – wszystko ma na prąd, a rachunki przy czteroosobowej rodzinie do niskich nie należą. Wyszło mu, że rocznie płaci 4 tys. zł. Aby stać się energooszczędnym i energetycznie niezależnym, chce zamontować panele o mocy 10 kWp. To oznacza już sporą elektrownię. Gmurczyk policzył, że będzie go to kosztowało ok. 40 tys. zł, z czego miasto zwróci 15 tys. zł, a od pozostałej kwoty jeszcze odliczy sobie rządową ulgę termomodernizacyjną, czyli rzeczywisty koszt wyniesie 20 tys. zł. Wedle szacunków inwestycja powinna się zwrócić po pięciu latach, biorąc pod uwagę urealnione ceny za prąd, które najpewniej wzrosną. Na razie korzysta z innego odnawialnego źródła energii.
– Kiedy pięć lat temu stawialiśmy dom, pojawiły się problemy z siecią gazową, więc zdecydowaliśmy się na montaż gruntowej pompy ciepła. Koszty były duże, bo sama pompa to 30 tys. zł, a do tego trzeba było jeszcze doliczyć pionowe odwierty, które dostarczają ciepło wpompowywane do pomieszczenia, czyli uwzględnić kolejne 20 tys. zł. Poza tym zainwestowaliśmy w ogrzewaną podłogę, co biorąc pod uwagę dom o powierzchni 200 mkw., też było sporym wydatkiem, w okolicach następnych 20 tys. zł. Nie potrzebowałem zakładać grzejników, choć mnie do tego namawiano, a ciepła nam z pewnością nie zabraknie nawet w czasie mroźnej zimy, bo ono idzie z ziemi. System pomp jest bezobsługowy – opowiada Gmurczyk.
Pompa jest wygodnym i ekonomicznym rozwiązaniem. Nie trzeba ciągnąć w domu przewodów kominowych ani adaptować osobnego pomieszczenia na kotłownię, a to duża oszczędność na etapie budowy. Sprawdza się też, jeśli chodzi o ogrzanie wszystkich pomieszczeń. Wodę w instalacji wystarczy nagrzać do niespełna 30 st. C, aby po salonie, kuchni czy sypialni chodzić w lekkim ubraniu. Natomiast woda w grzejnikach osiąga ok. 70 st. C i nie oddaje tak efektywnie ciepła jak ogrzewanie z pompy pod podłogą. Przy kaloryferze trzeba też ciągle ustawiać temperaturę, czasem przegrzewając pomieszczenie, co przecież prowadzi co marnotrawienia ciepła.
Kiedy Gmurczyk przegląda rachunki za ostatni rok, wychodzi na to, że sporo zaoszczędził. – Wiadomo, że jeśli w maju spadnie śnieg i na zewnątrz zrobi się chłodno, pompa musi pracować na wyższych obrotach, bo pokoje trzeba bardziej dogrzać. Poza tym żona siedzi w domu z małymi dziećmi, więc zużycie ciepła jest znaczące. Ale za ogrzewanie i gorącą wodę w ubiegłym roku zapłaciłem 2156 zł. Sąsiedzi z okolicznych domów jednorodzinnych, którzy nie mają pompy, wydają trzy razy tyle – przekonuje Gmurczyk.
Mój rozmówca wcale nie zamierza poprzestać na pompie ciepła i fotowoltaice. Jak już w niedalekiej przyszłości postawi panele solarne, następnym krokiem będzie zakup samochodu na prąd, który wystarczy tylko podpiąć wtyczką do domowej elektrowni słonecznej, naładować i ekologicznie jeździć po mieście. Wtedy będzie mógł się poczuć w pełni energowystarczalny.

Wiosenna elektrownia

W Niemczech, gdzie przez sześć lat mieszkał Tomasz Nowak z Wejherowa, fotowoltaika jest opłacalnym biznesem. Rolnik ma pole, na tym polu stawia farmę wiatrową albo montuje panele do pobierania energii ze słońca i interes się kręci, bo nasi zachodni sąsiedzi żyją z produkcji i sprzedaży szlachetnego prądu. W Polsce mamy raczej do czynienia z prosumentami, którzy sami żywią się wytworzoną energią solarną. Nowak cztery lata temu też założył u siebie panele fotowoltaiczne, będąc pod wrażeniem niemieckiej zaradności i samej technologii. Ma również pompę ciepła, bo obie instalacje zapewniają najtańsze źródło ogrzewania 150 mkw. domu. Ale kiedy montował panele, nie było w ogóle mowy o jakimkolwiek dofinansowaniu.
– Posiadam fotowoltaikę o mocy prawie 9 kWp, produkuję rocznie 7,8 tys. kWh energii. Kiedy je montowałem, cena za 1 kWp instalacji wynosiła ok. 6,5–7 tys. zł. Teraz moduły mocno potaniały i pewnie dziś zapłaciłbym 4,5 tys. zł. Czekałem na dotację, ale się nie doczekałem, więc postanowiłem zainwestować. To bezpieczna lokata na przyszłość w perspektywie 30 lat, bo po takim czasie panele się zużyją i będą do wymiany. Szacuję, że po ośmiu, dziesięciu latach powinna mi się zwrócić. Ludzie boją się podwyżek, dlatego coraz więcej osób decyduje się zakładać fotowoltaikę, bo nowe ceny energii mogą zrujnować ich domowy budżet. Z drugiej strony dobiegają niepokojące pogłoski, że rząd chce wprowadzić podatki od wyprodukowanego prądu. Jeśli miałoby do tego dojść, inwestycje w prywatne elektrownie słoneczne spowolnią – martwi się Nowak.
Panele na dachu nie gwarantują jednak pełnej niezależności energetycznej. Zacznijmy od tego, że powinny być zamontowane pod kątem 15–30 st., aby efektywnie korzystać z nasłonecznienia. Ze słońcem w Polsce różnie bywa, bo choć mamy do czynienia ze stopniowym globalnym ociepleniem, nie oznacza to wcale, że słońca jest zawsze dostatek. Miesiące między listopadem a lutym to zły czas dla fotowoltaiki. Dzień jest krótki, szybko robi się ciemno, więc nie bardzo jest z czego czerpać „lepszy” prąd. W upalne miesiące, takie lat czerwiec i lipiec, kiedy temperatura na zewnątrz dochodzi do 35 st. C, też nie jest dobrze, bo przegrzewające się moduły na dachu obniżają sprawność instalacji. Idealny okres na pobieranie energii to wczesna wiosna – marzec, kwiecień i maj, kiedy przybywa słonecznych dni, a termometr za oknem wskazuje ok. 18–20 st. C. Dlatego trzeba naprodukować więcej prądu w preferencyjnych miesiącach, aby zmagazynować go na zimę.
Do tego dochodzi rozliczenie z elektrownią, która zabiera część wytworzonej przez nas energii.
– Jeśli siedzimy przed telewizorem przy zapalonym świetle, a w kuchni jeszcze pracuje czajnik, zużywamy więcej energii. Mając panele, wykorzystujemy najpierw energię pobraną ze słońca. Ale kiedy jest jej mniej, nasz licznik uzupełnia potrzebną ilość prądu na oświetlenie, czajnik czy telewizor z elektrowni. Poza tym każda nadprodukcja energii jest automatycznie wysyłana do operatora sieci i tam rozliczana. Jeśli mamy instalację fotowoltaiczną o mocy 10 kWp i wysłaliśmy np. 1000 kWh prądu, to 20 proc. zabiera zakład energetyczny, a 80 proc. nam oddaje. Robi tak, ponieważ dobieraliśmy braki energii z zasobów jego sieci, i wystawia nam stałą opłatę przesyłową. Miesięcznie kosztuje mnie to 25–30 zł. Niestety, moje panele mają za małą moc, więc mam niedobory energii, a dodatkowo przez dwa miesiące w roku poza opłatą przesyłową muszę płacić normalne rachunki za prąd – wyjaśnia Nowak. W domu wszystko ma na prąd. W dodatku korzysta z oświetlenia w ogrodzie. Zwykłe płacił 1200–1300 zł miesięcznie. Teraz, kiedy ma panele fotowoltaiczne i pompę ciepła, raz na miesiąc płaci po 25 zł za prąd, ogrzewanie, ciepłą wodę. Zimą więcej. Dlatego chce rozbudować swoją elektrownię solarną, aby minimalizować pobór energii od dostawcy. Nie ma np. w domu zwykłej piwnicy, tylko komorę chłodniczą, czyli osobne pomieszczenie wyposażone w agregat, w którym przechowuje ziemniaki przez całą zimę.
– Każda instalacja fotowoltaiczna zmniejsza rachunki za prąd. Najpopularniejsze na rynku są te o mocy 3 i 5 kWp. Nie każdy musi stawiać dużą elektrownię z paneli, wystarczy, że choć trochę zaoszczędzi w rozliczeniach z operatorem. Ja stawiam na większą niezależność, dlatego planuję dostawienie nowych modułów, ale na gruncie, ponieważ znowelizowano przepisy na korzyść prosumentów, obniżając VAT z 23 do 8 proc. na panele fotowoltaiczne stawiane na garażu, podjeździe, parkingu, pomieszczeniu gospodarczym czy obok domu. Chcę zamontować w ogrodzie taki stelaż pod kątem 45 st., wyglądem przypominający normalny stół – wybiega myślami w przyszłość mój rozmówca.
Nie wszyscy uważają, że fotowoltaika to świetny i opłacalny biznes. Jacek Churski od 20 lat ma dom na trasie między Łodzią a Warszawą. W połowie ubiegłego roku zobaczył na Facebooku reklamę dotyczącą pozyskiwania energii solarnej. Kliknął i spotkał się z przedstawicielką firmy, która oferowała montaż paneli słonecznych. – Firma chciała nam wydzierżawić instalację fotowoltaiczną, co wiązało się z braniem pożyczki i spłacaniem przez 10 lat po ok. 300 zł miesięcznie. W zamian za to oferowano nam serwis, obsługę i monitoring paneli, które przez ten okres straciłyby do 15 proc. swojej wydajności. Wzięliśmy kalkulator do ręki, policzyliśmy koszty i wyszło nam, że wcale nie oszczędzimy wiele na rachunkach – opowiada Churski.
Dom spełnia warunki. Na 100 m połaci dachowej zwróconej na stronę południową panele miałyby idealne warunki, ale dołączony do paneli falownik jest zasilany jedno- lub trójfazowo, czyli prądem z elektrowni. I jeśli coś zaszwankuje na łączach i wszystkie fazy wysiądą, to panele przestaną działać. A Churski nie chciałby być zdanym na łaskę i niełaskę zakładu energetycznego. To w dużej mierze względy techniczne zaważyły, że nie zdecydował się na montaż. Kiedy budował dom, zdarzały się regularne problemy z dostawą energii, czasem po kilka razy dziennie. Dlatego zastanawiał się nad zastępczym źródłem zasilania, ale pod warunkiem, że zapewni mu samowystarczalność. Znajomy namawiał go na instalację pompy ciepła, ale 20 lat temu taka inwestycja kosztowała bardzo dużo. Churski szacuje, że zjadłaby mu 40 proc. domowego budżetu. Państwo nie wspierało wtedy finansowo takich ekologicznych ekstrawagancji.
– Fotowoltaika jest reklamowana jako optymalne rozwiązanie na kłopoty mieszkańców domów jednorodzinnych, którzy chcą oszczędzić na sieciowym prądzie, ale mnie ten pomysł nie przekonuje. Prędzej postawiłbym pionową siłownię wiatrową. Jeszcze nie orientowałem się w cenach, ale gdybym miał cokolwiek stawiać na dachu, byłaby to turbina, a nie panele – twierdzi Churski.
W domu ma piec gazowy, dzięki któremu jest ciepła woda w kranie i ciepłe kaloryfery zimą. Posiada również kominek, ale – jak sam mówi – popala w nim bardziej dla rozrywki. Sąsiedzi też nie używają folowoltaiki, więc wieś jest mało energooszczędna. Ale przynajmniej ludzie nie palą śmieciami, da się oddychać. A jak jest czyste powietrze, to jakość życia się poprawia. I człowiek chodzi pozytywnie naładowany, nawet jeśli ta energia nie pochodzi wprost od słońca.