Ostatnie tygodnie przyniosły falę dyskusji o walce z zanieczyszczeniami powietrza. Analizowano różne pomysły: te już stosowane, jak dopłaty do wymiany domowych palenisk na nowocześniejsze, i możliwe, np. regulacje dotyczące podwyższenia norm dla paliw i kotłów stosowanych dla celów domowego ogrzewania. Ciepłownicy nie mają wątpliwości – na terenach miejskich jest prostszy sposób – rozwój sieci ciepłowniczych. Elektrociepłownie trują mniej niż domowe paleniska, są też jednym z efektywniejszych sposobów produkcji energii. Według przedstawicieli branży podłączenie dotychczasowych użytkowników indywidualnych instalacji grzewczych do miejskiej sieci ciepłowniczej może skutkować nawet kilkukrotnym obniżeniem emisji pyłów. To oczywiście jest zdecydowanie łatwiejsze w przypadku zwartej zabudowy miejskiej niż na mniej gęsto zaludnionych obszarach, ale i tak gra jest warta świeczki.
Przyłączenie do sieci jest dobrowolne
Aktualnie przygotowanie planu zaopatrzenia w ciepło, energię elektryczną i paliwa gazowe jest obowiązkiem gmin, ale to, czy obywatel z tej oferty skorzysta, zależy tylko od niego. Dlatego np. Jacek Szymczak, prezes Izby Gospodarczej Ciepłownictwo Polskie, uważa, że zasadne byłoby rozważenie obligatoryjności podłączenia odbiorców do sieci ciepłowniczych.
Warto też wspomnieć, że sprawność kogeneracji, czyli skojarzonego wytwarzania energii elektrycznej i ciepła, jest znacznie wyższa niż w przypadku tradycyjnej energetyki. Ciepłownicy wspominają nawet o 80 proc. (dla porównania budowane obecnie nowoczesne bloki węglowe w Jaworznie i Opolu mają mieć sprawność około 45 proc.), ale trzeba pamiętać, że dotyczy to pełnego wykorzystania mocy, czyli np. elektrociepłowni przemysłowych, w których para wykorzystywana jest przez cały rok w procesach technologicznych. W przypadku elektrociepłowni komunalnych, gdy latem zapotrzebowanie na ciepło jest mniejsze, te wskaźniki nie są już tak imponujące. Pojawia się nawet problem, co zrobić z wytworzonym ciepłem.
Przyszłościowy kierunek. Na pewno?
Nie zmienia to jednak faktu, że elektrociepłownie są efektywnym źródłem i – przynajmniej teoretycznie – jednym z priorytetowych kierunków rozwoju. Unijne dyrektywy wytyczają Polsce jasno sprecyzowany cel: do 2030 r. trzeba podwoić produkcję energii w kogeneracji. Podobne zapisy znalazły się również w „Polityce energetycznej Polski do 2030 roku”, a jednak ten sektor rynku energii jest pogrążony w marazmie.
– Gdyby moce w kogeneracji przyrastały tak, jak do tej pory, to obawiam się, że to podwojenie produkcji energii elektrycznej w kogeneracji do 2020 r. nie zostanie osiągnięte – prognozowała podczas ostatniego Europejskiego Kongresu Gospodarczego Małgorzata Mika-Bryska z Departamentu Energetyki w Ministerstwie Energii.
Marazm wynika przede wszystkim z atmosfery niepewności – kogeneracja jest obecnie na ruchomych piaskach, jeśli chodzi o formy wsparcia. Jego system był już dwukrotnie zmieniany w ostatniej dekadzie, obecny wygasa w 2018 r. i nie wiadomo, jaki będzie nowy. W takich warunkach (w przypadku dużych elektrociepłowni i kilkuletnim cyklu inwestycyjnym, a trzeba brać pod uwagę również rozwój sieci ciepłowniczej) nie można się dziwić, że rozwój kogeneracji mocno w ostatnich latach przyhamował.
– Dzisiaj w zasadzie nie ma warunków do inwestowania w kogenerację, w związku z tym, że dotychczasowy system wsparcia w postaci żółtych i czerwonych certyfikatów kończy się w 2018 r. Pracujemy w ramach czterech organizacji pozarządowych nad nowym mechanizmem wsparcia po roku 2018. Mamy przygotowany system aukcyjny dla nowych jednostek kogeneracyjnych. Jest dylemat: jak utrzymać produkcję w istniejących jednostkach kogeneracyjnych, szczególnie w blokach gazowo-parowych – alarmował podczas Europejskiego Kongresu Gospodarczego Marian Babiuch, prezes Polskiego Towarzystwa Elektrociepłowni Zawodowych.
Niepewność co do obowiązujących reguł sprawia, że ewentualni inwestorzy wstrzymują się z decyzjami o budowie nowych mocy.
Paradoksalnie kogeneracja – efektywna forma produkcji energii – stała się ofiarą... oszczędności energii. Intensywne programy termomodernizacyjne w polskich miastach, ocieplanie budynków, efektywniejsze wykorzystanie energii sprawiły, że zapotrzebowanie na ciepło zaczęło spadać. Według danych Ministerstwa Energii produkcja ciepła przez przedsiębiorstwa koncesjonowane spadła w ciągu 10 lat o ponad 15 proc., pomimo iż nastąpił w tym okresie 16-proc. wzrost długości sieci ciepłowniczych. Nie bez znaczenia są również taryfy ustalane przez URE, które zdaniem ciepłowników są zbyt rygorystyczne dla branży. Według danych URE wskaźnik rentowności w 2015 r. (danych za rok 2016 jeszcze nie ma, ale wstępne prognozy nie przewidują znaczącego wzrostu) ukształtował się na poziomie 1,46 proc. i obniżył się o 2,17 pkt proc. rok do roku.
Cóż pozostaje ciepłownikom? Czekać na nowy system wsparcia i ewentualne uwzględnienie tego sektora w rynku mocy.
Chwiejne wsparcie
Pierwsze systemy wsparcia dla kogeneracji pojawiły się w 2007 r. i były po części efektem przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, która preferowała ten kierunek rozwoju energetyki. Podstawą jego funkcjonowania były certyfikaty pochodzenia. Pojawiły się wówczas żółte, czerwone i fioletowe (od 2010 r.) certyfikaty. Żółte przeznaczone były dla wytwórców produkujących energię elektryczną w wysokosprawnej kogeneracji w instalacjach opalanych paliwami gazowymi, fioletowe – dla wytwórców energii z metanu i biogazu, czerwone – w praktyce dla elektrociepłowni węglowych. Pod koniec 2012 r. system czerwonych i żółtych certyfikatów wygasł, co spowodowało ostre hamowanie rynku. Od połowy 2014 r. przywrócony został (chociaż z pewnymi korektami) system świadectw pochodzenia dla kogeneracji gazowej i węglowej. To doprowadziło do powolnej odbudowy rynku.